niedziela, 1 września 2013

Piątek 23 sie: ten z dnem i wodorostami

W piątek po raz pierwszy obudziliśmy się w Galway. Festiwal pierwszości popłynął dalej: pierwsze śniadanie, pierwsza jutrznia, pierwszy spacer nad ocean... Nad ocean! Czaicie to?


Galway jest cudownym miasteczkiem i na dość małej powierzchni gromadzi dużą różnorodność wszelkiego dobra. Jest tam rzeka - jak się później okaże, o najszybszym nurcie w całej Irlandii (:o) oraz wspomniana Zatoka będąca rzeczywiście oceanem, który wrył się w środek zielonego lądu. Żeby było weselej, w oddali widać też wyspy, na których góry! Oto cuda. Te wszystkie piękna dostali Irlandczycy onegdaj w prezencie od Pana Boga i we współpracy z Nim dorzucili śliczne kolorowe domki do tego rajskiego zestawu, z którego i my mogliśmy przez parę dni pokorzystać ;-)
Dość późnym porankiem (bo wysypianie się po podróży, celebrowanie każdej chwili etc.) wyruszyliśmy na spacer do Salthill, części Galway szczycącej się posiadaniem dostępu do oceanicznych przestrzeni.



Dane nam było przekonać się, że zjawiska przypływu i odpływu, którymi zaprzątano nam głowę w szkole, to nie bujda, a najprawdziwsza rzeczywistość. Dzięki temu nieodgadnionemu procesowi mogliśmy podreptać sobie po oceanicznym dnie i pozostać w suchości, choć jeszcze kilka godzin wcześniej woda sięgałaby po szyję. Przy dźwiękach piosenki "Bursztynek, bursztynek, znalazłam go na plaży", którą nucił Father Luke, przegrzebywaliśmy kamienie i glonowe ogrody w poszukiwaniu najpiękniejszych muszelek, fragmentów pancerzy morskich potworów i ogólnie pojętych skarbów. Można też było posiedzieć na skałach i podziwiać ocean rozlewający się aż po horyzont, a może nawet i dalej, oraz chmury odgrywające widowisko plenerowe "Deszcz nad Galway", którego akcja coraz bardziej przybliżała się do nas. Finalnie wcale nie znaleźliśmy się w jej środku, widać irlandzka pogoda postanowiła nas jeszcze trochę porozpieszczać.


 
penetrujemy morskie eks-głębiny. 

pąkle!

   Wypatrywano też wielorybów i morskich stworzeń - wcale nie bezzasadnie, bo obecność takich na przykład fok w Zatoce to fakt powszechnie znany i doceniany. Są to jednak zwierzaki nieprzyzwyczajone do bycia w centrum wydarzeń i zawstydzone nadmiarem atencji skupionej na nich. Biedne, nieco peszyło ich pokazywanie się szerokiej publiczności, i to z zagranicy. Cóż, czekało nas jeszcze kilka dni w Galway i kolejne szanse na kontakt z pięknymi przedstawicielkami oceanicznej fauny <3
Chwilkę wolnego czasu w Salthill poświęciliśmy na pożywianie się specjałami niestety nieodmiennie wpisującymi się w nurt "junk food". Ze swej strony pragnę mimo wszystko polecić lody w kosmicznych smakach, wśród których melon, creme brullee oraz tajemniczo brzmiący rocky road (kakaowe z drobnymi pianeczkami marshmallows w środku).


Dalsze atrakcje spotkane nad brzegiem oceanu to pole golfowe oraz wysoka wieża, na którą się wdrapaliśmy by móc się poczuć troszeńkę jak na klifie (bo wysoko). Nie jesteśmy frajerami, na klif też poszliśmy, ale jeszcze nie teraz ;-)



Spacer nabrzeżem doskonale może podsumować krótki, ale bezbłędnie trafiający w sedno wiersz, który zacytuję: "Piękna jest ta Irlandia zielona, w kolorze trawy i kolorze glona".
Tymczasem nadszedł czas na PIERWSZY PRAWDZIWY OBIAD W IRLANDII. Było to wydarzenie wielkiej wagi i posiłek godny co najmniej książecego podniebienia, wykonany złotymi (polskimi) rączkami Asi w zaciszu klasztornej kuchni. Znacząco podniosło to morale w ekipie, która rozpoczęła wokalne przygotowania do wieczornej mszy. Nie byliśmy sami! Ku wielkiej radości dołączyła do nas Najlepsza Kasia (Kasia od polskiej scholi w Galway) oraz BRAT Marcin. Niesposób nie pochwalić się ogarnięciem pieśni "Uczta Baranka" w trzy-, a nawet czterogłosie (bas: Leszczi)! Pozostały repertuar międzynarodowy, po łacinie, a w dodatku ładny i prosty. Zaśpiewaliśmy też cudną Pieśń o Najświętszej Maryi Pannie ("Z Niej wstało światło"), bo święto tejże.


Kasia, która szybko zdążyła zdobyć nasze serca (później także nasze żołądki, ale to kilka postów dalej), towarzyszyła nam także po mszy, kiedy to wyruszyliśmy na nocne zwiedzanie Galway. Jako cel upatrzyliśmy sobie, za radą Kasi, pub Crane, w którym to odbywają się otwarte sesje tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Gdy tam dotarliśmy, okazało się, że to dopiero za pół godziny, więc oczekiwanie przerodziło się spacer.

Good night, Galway. 

Po drodze porzuciliśmy pragnienie wieczoru w pubie na rzecz planszówek w klasztorze. Na stół wyjechała zatem herbata, Munchkin oraz niezawodna gra na "O", której nazwy nie wymienię (bo ile można). Munchkin to przedziwna gra, w której można odziać się w skórzaną zbroję (Mikołaj), rzucić klątwę "Zmień płeć", a postrachem graczy jest Latający Nochal. Cóż, niektórych rzeczy nie da się zrozumieć ;-)
Podobnie niepojęte, tak przy okazji, są oficjalne oraz niepisane zasady ruchu drogowego obowiązujące w Irlandii. Nie dość, że jeździ się tam po ZŁEJ STRONIE drogi, to jeszcze w dobrym tonie jest przechodzić przez ulicę niezależnie od sygnalizacji świetlnej. Niezależnie od pasów as well, a jakże. Podobno po tym można poznać, kto jest turystą- grzecznie czeka na zielone. Dziś właśnie to robiliśmy i zostaliśmy strąbieni, wyobrażacie to sobie? Co za kraj! A za rzucanie gumy do żucia na chodnik płaci się 150 € mandatu.

twórcze poranki. 




przechodziliśmy przez Windows :o


o, syrenka!

Anetka oraz dno i wodorosty.

kąpiel w oceanie? tylko w kurtce!
prawie sygnalizacja świetlna. 



zawstydzone łabądki <3

to właśnie mógłby być basaras! (busaurus)

a to ładna studzieneczka. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz