Jesteśmy na wyspach Aran
(wspomnieniami). Jeżeli jest to dla Was zaskoczeniem, przeczytajcie najpierw
starszy post. Inaczej możecie odejść od zmysłów z konfuzji!
Na klifach było
wspaniale, pięknie i słonecznie, ale spostrzegliśmy, że brzuchy
zaczęły nam przyrastać do skalnego podłoża. Musieliśmy czym
prędzej opuścić to miejsce! Wróciliśmy do rowerów i
spojrzeliśmy na mapę. Jedyna sensowna trasa przedstawiała się
trochę kłopotliwie: musieliśmy zjechać z powrotem na łeb na
szyję drogą, którą wdrapaliśmy się na górę, by później
podjechać na najwyższy (jeszcze wyższy) punkt wyspy, gdzie
znajdowała się jakaś wieżyczka czy zameczek (nie widziałam, nie
wiem).
Pokonywanie stromych,
kamienistych zbocz zgodnie z kierunkiem i zwrotem działania
grawitacji na miejskim rowerze okazało się przedsięwzięciem
wyjątkowo karkołomnym. Nasze koła albo zatrzymywały się na
drobnych kawałkach skały, albo się na nich ślizgały;
zrozumieliśmy (zrozumiałyśmy...), że dalsza jazda grozi śmiercią
lub kalectwem, więc znów skończyło się na prowadzeniu rowerów,
przynajmniej na bardziej ekstremalnych odcinkach.
Trzeba więc sobie
wyobrazić naszą ulgę, gdy dotarliśmy z powrotem do asfaltu, po
którym jazda przypominała podróż na latającym dywanie. Droga
ponownie zaczęła kluczyć między kamiennymi murkami na nisko
położonym terenie, a potem znów – łagodnie, ale jednak –
prowadziła coraz wyżej i wyżej. Resztki przyjemności z jazdy
skończyły się wraz z asfaltem. Nie, wcale nie było tak strasznie,
ponieważ zaczęło kropić. Cóż takiego – powiecie – dlaczego
deszcz, choćby i niewielki, miałby być przyczyną miłych wrażeń?
Otóż wyobraźcie sobie, że ostro zasuwacie pod górę na żwirowej
drodze, siedząc na rowerze, który do takich przygód jest zupełnie
nieprzystosowany... No właśnie, na samą myśl robi się gorąco! W
takim momencie wybawieniem staje się wszystko, co w pracy [jest]
ochłodą, w skwarze żywą wodą
– dokładnie te słowa przyszły mi wtedy do głowy. Tym więc
sposobem oceaniczna mżawka, przypominająca wodę rozpyloną w
powietrzu za pomocą aerozolu, pomogła nam zdobyć najwyższy szczyt
wyspy Inis Mor.
Potem na szczęście było
już tylko z górki. Kiedy żwir na powrót zmienił się w asfalt,
wiedzieliśmy, że udało nam się dotrzeć z powrotem do Kilronan.
Tylu wspaniałych rzeczy jeszcze nie zobaczyliśmy! Poll na bPeist -
przypominającej prostokątny basen naturalnej zatoczki, do której
oceaniczna woda raz po raz wlewa się okazałym wodospadem (no tak,
nieco fantazjuję, ale mam to przed sobą na zdjęciu w broszurce).
Maleńkiego kościoła św. Patryka na wschodzie wyspy. MASKONURÓW!
Niestety, wszystko to musieliśmy zostawić na następny raz (za
rok?), ponieważ do godziny 17 należało oddać rowery. Do tego
byliśmy już mocno zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni, więc
prosto z wypożyczalni rowerów skierowaliśmy swe kroki do
miejscowego pubu (a jakże), gdzie zamiast guinessa (no gdzie, o tej
porze) niemal każdy z nas zaaplikował sobie gorącą kawę.
Do przybycia promu
mieliśmy jeszcze ponad godzinę, więc postanowiliśmy przetestować
turystyczną ofertę miasteczka Kilronan. Na pierwszy ogień poszedł
Spar – jedyny market z jedynym bankomatem na wyspie. Skorzystanie z
tego ostatniego było koniecznością, gdyż co poniektórzy (łącznie
z piszącą te słowa) musieli zapożyczyć się u swych miłych
przyjaciół, by w ogóle przejechać się tego dnia na rowerze.
Muszę przyznać, że do tej pory, po zalogowaniu się do serwisu
internetowego mojego banku, z rozrzewnieniem patrzę na adnotację o
wypłacie gotówki w Kilronan – mimo iż za tę egzotyczną
transakcję pobrano aż 9 złotych prowizji. Ogólnie zaś ceny na
wyspie wcale nie są wyższe niż na „stałym” lądzie, dzięki
czemu mogłyśmy bez skrupułów wyposażyć się w kilka paczek
intrygujących ciastek.
Kolejną wybitną
atrakcją Kilronan jest Sweater Museum & Shop. Nazwa „muzeum”
jest tutaj trochę na wyrost, choć faktycznie – zupełnie jak w
muzeum człowiek raczej przechadza się między eksponatami i
podziwia je, gdyż są stanowczo za drogie, by w ogóle pomyśleć o
ich kupnie. Różnica polega na tym, że muzeum za kompulsywne
obmacywanie wystawionych precjozów dostałoby się po łapach i nie
tylko. My zaś mogłyśmy palpacyjnie przekonać się, że wełna, z
której powstają sławne swetry z wysp Aran, faktycznie jest bardzo
miękka i zaskakująco delikatna. Prawdopodobnie należało
poprzestać na parterze sklepu, lecz nierozważnie wspięłyśmy się
i na piętro, gdzie miały czekać na nas bardziej różnorodne
pamiątki. Oj, czekały! Tak wybitnej tandety nie wiedzieliśmy chyba
nigdzie indziej. Zegarki biurkowe w formie mosiężnej piłki do
golfa, owce z czekolady, które na pierwszy rzut oka nie nadawały
się od dawna do spożycia, nieudolnie rzeźbiony krucyfiks z
pogańskimi motywami... Na szczęście moja pamięć wyparła większą
część wrażeń z oglądania ekspozycji tego sklepu, ale niesmak
pozostał. Zbliżała się już pora podróży powrotnej, więc z
ulgą opuściłyśmy te przezacne progi i podążyłyśmy do portu,
gdzie prom już powoli cumował.
Droga powrotna, zarówno
promem, jak i autobusem, przebiegła spokojnie. Jedliśmy i piliśmy
:) Było bardzo wesoło. (Tak, drogi niewtajemniczony Czytelniku, ten
akapit zawiera informacje niewidoczne gołym okiem. Niestety, ze
względów duszpasterskich nie mogę ich przed Tobą odkryć :( What
happens on the prom stays on the prom!)
Byliśmy już bardzo
zadowoleni z tego dnia, ale nie zapominajmy, że jeszcze się on nie
skończył. Pamiętacie Kasię, jak również to, że była Najlepsza
oraz że pracowała jako kucharz? Połączcie fakty. Dobrze myślicie.
Tego wieczoru Najlepsza Kasia przygotowała dla nas najlepszy OBIAD.
Ledwie zdążyliśmy wejść i doprowadzić się do porządku po
podróży, na stół wjechały dwie oszałamiające zupy kremy –
jedna z brokułów, a druga z dyni, słodkich ziemniaków i
rozmarynu. Trudno powiedzieć, która była delikatniejsza, bardziej
jedwabista w konsystencji i szlachetniejsza w smaku. Nie mieliśmy
zresztą czasu na takie rozważania, ponieważ już czekały na nas
kolejne półmiski: ziemniaki pieczone z ziołami, kurczak w ostrych
przyprawach oraz brokuły gotowane na parze z sosem
jogurtowo-czosnkowym.
Znikający ksiądz :o
Czy po całym dniu wrażeń i zmagań mogło
nas spotkać coś wspanialszego? Byliśmy Kasi niewypowiedzianie
wdzięczni (i nadal jesteśmy), zwłaszcza że jedzenia było tyle,
że spokojnie mogliśmy zostawić połowę na kolejny dzień. Do tego
dostaliśmy jeszcze deser: śliwki i jabłka, które według
pierwotnego zamysłu miały zostać częścią hipotetycznego ciasta,
z braku czasu nią nie zostały, ale i tak były bardzo smaczne.
Po odczekaniu
odpowiedniego czasu po posiłku mieliśmy jeszcze naszą własną
mszę w chórku klasztornym (koło 22.30, ostatnią w mieście :)).
Byli na niej też Kasia i jej chłopak, Darek; cieszyli się, że
mogli uczestniczyć we wspólnym śpiewaniu.
Jest wielka, dobra moc w
dominikańskich piosenkach. Wiedzcie o tym.
Tak wielce i dobrze
zakończyliśmy ten dzień – bo po wszystkich wrażeniach na nic
więcej nie mieliśmy już ani siły, ani czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz