czwartek, 5 września 2013

Poniedziałek, 26 sie, część 2: ten z byciem w niebie

Jesteśmy na wyspach Aran (wspomnieniami). Jeżeli jest to dla Was zaskoczeniem, przeczytajcie najpierw starszy post. Inaczej możecie odejść od zmysłów z konfuzji!

 
Na klifach było wspaniale, pięknie i słonecznie, ale spostrzegliśmy, że brzuchy zaczęły nam przyrastać do skalnego podłoża. Musieliśmy czym prędzej opuścić to miejsce! Wróciliśmy do rowerów i spojrzeliśmy na mapę. Jedyna sensowna trasa przedstawiała się trochę kłopotliwie: musieliśmy zjechać z powrotem na łeb na szyję drogą, którą wdrapaliśmy się na górę, by później podjechać na najwyższy (jeszcze wyższy) punkt wyspy, gdzie znajdowała się jakaś wieżyczka czy zameczek (nie widziałam, nie wiem).
Pokonywanie stromych, kamienistych zbocz zgodnie z kierunkiem i zwrotem działania grawitacji na miejskim rowerze okazało się przedsięwzięciem wyjątkowo karkołomnym. Nasze koła albo zatrzymywały się na drobnych kawałkach skały, albo się na nich ślizgały; zrozumieliśmy (zrozumiałyśmy...), że dalsza jazda grozi śmiercią lub kalectwem, więc znów skończyło się na prowadzeniu rowerów, przynajmniej na bardziej ekstremalnych odcinkach.
Trzeba więc sobie wyobrazić naszą ulgę, gdy dotarliśmy z powrotem do asfaltu, po którym jazda przypominała podróż na latającym dywanie. Droga ponownie zaczęła kluczyć między kamiennymi murkami na nisko położonym terenie, a potem znów – łagodnie, ale jednak – prowadziła coraz wyżej i wyżej. Resztki przyjemności z jazdy skończyły się wraz z asfaltem. Nie, wcale nie było tak strasznie, ponieważ zaczęło kropić. Cóż takiego – powiecie – dlaczego deszcz, choćby i niewielki, miałby być przyczyną miłych wrażeń? Otóż wyobraźcie sobie, że ostro zasuwacie pod górę na żwirowej drodze, siedząc na rowerze, który do takich przygód jest zupełnie nieprzystosowany... No właśnie, na samą myśl robi się gorąco! W takim momencie wybawieniem staje się wszystko, co w pracy [jest] ochłodą, w skwarze żywą wodą – dokładnie te słowa przyszły mi wtedy do głowy. Tym więc sposobem oceaniczna mżawka, przypominająca wodę rozpyloną w powietrzu za pomocą aerozolu, pomogła nam zdobyć najwyższy szczyt wyspy Inis Mor.
Potem na szczęście było już tylko z górki. Kiedy żwir na powrót zmienił się w asfalt, wiedzieliśmy, że udało nam się dotrzeć z powrotem do Kilronan. Tylu wspaniałych rzeczy jeszcze nie zobaczyliśmy! Poll na bPeist - przypominającej prostokątny basen naturalnej zatoczki, do której oceaniczna woda raz po raz wlewa się okazałym wodospadem (no tak, nieco fantazjuję, ale mam to przed sobą na zdjęciu w broszurce). Maleńkiego kościoła św. Patryka na wschodzie wyspy. MASKONURÓW! Niestety, wszystko to musieliśmy zostawić na następny raz (za rok?), ponieważ do godziny 17 należało oddać rowery. Do tego byliśmy już mocno zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni, więc prosto z wypożyczalni rowerów skierowaliśmy swe kroki do miejscowego pubu (a jakże), gdzie zamiast guinessa (no gdzie, o tej porze) niemal każdy z nas zaaplikował sobie gorącą kawę.
Do przybycia promu mieliśmy jeszcze ponad godzinę, więc postanowiliśmy przetestować turystyczną ofertę miasteczka Kilronan. Na pierwszy ogień poszedł Spar – jedyny market z jedynym bankomatem na wyspie. Skorzystanie z tego ostatniego było koniecznością, gdyż co poniektórzy (łącznie z piszącą te słowa) musieli zapożyczyć się u swych miłych przyjaciół, by w ogóle przejechać się tego dnia na rowerze. Muszę przyznać, że do tej pory, po zalogowaniu się do serwisu internetowego mojego banku, z rozrzewnieniem patrzę na adnotację o wypłacie gotówki w Kilronan – mimo iż za tę egzotyczną transakcję pobrano aż 9 złotych prowizji. Ogólnie zaś ceny na wyspie wcale nie są wyższe niż na „stałym” lądzie, dzięki czemu mogłyśmy bez skrupułów wyposażyć się w kilka paczek intrygujących ciastek.
Kolejną wybitną atrakcją Kilronan jest Sweater Museum & Shop. Nazwa „muzeum” jest tutaj trochę na wyrost, choć faktycznie – zupełnie jak w muzeum człowiek raczej przechadza się między eksponatami i podziwia je, gdyż są stanowczo za drogie, by w ogóle pomyśleć o ich kupnie. Różnica polega na tym, że muzeum za kompulsywne obmacywanie wystawionych precjozów dostałoby się po łapach i nie tylko. My zaś mogłyśmy palpacyjnie przekonać się, że wełna, z której powstają sławne swetry z wysp Aran, faktycznie jest bardzo miękka i zaskakująco delikatna. Prawdopodobnie należało poprzestać na parterze sklepu, lecz nierozważnie wspięłyśmy się i na piętro, gdzie miały czekać na nas bardziej różnorodne pamiątki. Oj, czekały! Tak wybitnej tandety nie wiedzieliśmy chyba nigdzie indziej. Zegarki biurkowe w formie mosiężnej piłki do golfa, owce z czekolady, które na pierwszy rzut oka nie nadawały się od dawna do spożycia, nieudolnie rzeźbiony krucyfiks z pogańskimi motywami... Na szczęście moja pamięć wyparła większą część wrażeń z oglądania ekspozycji tego sklepu, ale niesmak pozostał. Zbliżała się już pora podróży powrotnej, więc z ulgą opuściłyśmy te przezacne progi i podążyłyśmy do portu, gdzie prom już powoli cumował.
Droga powrotna, zarówno promem, jak i autobusem, przebiegła spokojnie. Jedliśmy i piliśmy :) Było bardzo wesoło. (Tak, drogi niewtajemniczony Czytelniku, ten akapit zawiera informacje niewidoczne gołym okiem. Niestety, ze względów duszpasterskich nie mogę ich przed Tobą odkryć :( What happens on the prom stays on the prom!)
Byliśmy już bardzo zadowoleni z tego dnia, ale nie zapominajmy, że jeszcze się on nie skończył. Pamiętacie Kasię, jak również to, że była Najlepsza oraz że pracowała jako kucharz? Połączcie fakty. Dobrze myślicie. Tego wieczoru Najlepsza Kasia przygotowała dla nas najlepszy OBIAD. Ledwie zdążyliśmy wejść i doprowadzić się do porządku po podróży, na stół wjechały dwie oszałamiające zupy kremy – jedna z brokułów, a druga z dyni, słodkich ziemniaków i rozmarynu. Trudno powiedzieć, która była delikatniejsza, bardziej jedwabista w konsystencji i szlachetniejsza w smaku. Nie mieliśmy zresztą czasu na takie rozważania, ponieważ już czekały na nas kolejne półmiski: ziemniaki pieczone z ziołami, kurczak w ostrych przyprawach oraz brokuły gotowane na parze z sosem jogurtowo-czosnkowym. 
 Znikający ksiądz :o
Czy po całym dniu wrażeń i zmagań mogło nas spotkać coś wspanialszego? Byliśmy Kasi niewypowiedzianie wdzięczni (i nadal jesteśmy), zwłaszcza że jedzenia było tyle, że spokojnie mogliśmy zostawić połowę na kolejny dzień. Do tego dostaliśmy jeszcze deser: śliwki i jabłka, które według pierwotnego zamysłu miały zostać częścią hipotetycznego ciasta, z braku czasu nią nie zostały, ale i tak były bardzo smaczne.
Po odczekaniu odpowiedniego czasu po posiłku mieliśmy jeszcze naszą własną mszę w chórku klasztornym (koło 22.30, ostatnią w mieście :)). Byli na niej też Kasia i jej chłopak, Darek; cieszyli się, że mogli uczestniczyć we wspólnym śpiewaniu.
Jest wielka, dobra moc w dominikańskich piosenkach. Wiedzcie o tym.

Tak wielce i dobrze zakończyliśmy ten dzień – bo po wszystkich wrażeniach na nic więcej nie mieliśmy już ani siły, ani czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz