niedziela, 1 września 2013

Sobota 24 sie: ten z wizytą u hobbitów

W sobotę postanowiliśmy pozwiedzać Galway w sposób godny prawdziwych turystów. Chytrzy Marysia i Mikołaj już wcześniej wypatrzyli atrakcyjną ofertę wycieczki po mieście z przewodnikiem. Niewątpliwym plusem wizyty w informacji turystycznej była obecna w tamtejszym powietrzu wifka, która, jak doskonale wiemy, jest niezbędna do życia jak tlen. Napotkaliśmy tam jednak na trudności językowe - byliśmy przekonani, że FREE TOUR oznacza tour za fri, innymi słowami za 0 €. A jednak okazało się, że za 10. Szczęśliwie za półtorej godziny w innym punkcie rozpoczynała się inna free tour, tym razem opłata była na zasadzie "co łaska" po skończonej wycieczce, przemiło. Dodatkową atrakcją była wreszcie objawiona prawdziwa IRLANDZKA POGODA. Deszcz, chłodny wiatr, wszechobecna mokrość - jak na zamówienie! Złaziliśmy zatem miasteczko w międzynarodowej ekipie (Anglicy, Niemcy, Argentyńczycy...) i w charakterystycznych dla Irlandii warunkach pogodowych.


Nasza przewodniczka, przemiła Irlandka, opowiadała nam najróżniejsze ciekawostki o spotykanych po drodze obiektach, na przykład zielonych skrzynkach na listy, które były manifestem podkreślającym niezależność Irlandii od Anglii. Zadziwiła nas katedra, zbudowana dopiero w latach 50. ubiegłego stulecia, będąca połączeniem stylów gotyckiego i romańskiego (:o). Niektórych zadziwiła też odbywająca się tam wówczas ceremonia zaślubin i to do tego stopnia, że postanowili odłączyć się od grupy i tam zostać (żeby obczaić stylówkę panny młodej i gości ;)).
Ksiądz mający błogosławić ślub doskonale spisywał się w roli konferansjera - po rozpoczęciu mszy wyszedł do zgromadzonych w kościele weselników z powitaniem i troską, czy aby na pewno czują się dobrze i wygodnie w tym miejscu, w którym mają spędzić najbliższe minuty.
Dobra, oni zostali, a reszta ruszyła dalej wzdłuż rzeki i dotarła w znajome tereny naprzeciw kościoła dominikanów, pod Łuk Hiszpański - jedno z bardziej charakterystycznych miejsc w Galway. Tam straciliśmy kolejną część ekipy, która wybrała suchość ciepłego domku, zaś do końca zwiedzania dotarła bodaj czwórka najbardziej zaciętych. A było na co zwrócić uwagę - Latin Quarter, targ pełen pachnących świeżych warzyw i rękodzieł, a także kamienica, z której podczas pożaru małpka uratowała dziecko. Takie historie!
Po zakończonym zwiedzanku ukłoniliśmy się w pas równie przemoczonej jak my pani przewodniczce, zrobiliśmy zrzutkę na "co łaska" i ruszyliśmy spacerkiem do dominikanów. Przez nadal dość opustoszałe uliczki, choć w międzyczasie deszcz ustał i wszystko (my też!) zaczęło schnąć.
Obiad, choć niskobudżetowy, był wysokoodżywczym i smacznym (makaron z czerwonym pesto z suszonych pomidorów oraz gotowane brokułki <3). Przed mszą daliśmy sobie czas na odpoczynek, spanie, planszówki, spacery po mieście i nadmorskie wyprawy. Warunki były doskonałe na kąpiel w oceanie (potwierdzają Asia, Karola) i na ludowe śpiewy na brzegu (Maria). Na mszy mogliśmy doświadczyć radosnych nabożnych pieśni, w dodatku po angielsku, które wykonywał nieznany nam bliżej chór.


Po mszy i nieszporach odbyła się misja "Crane. Podejście drugie", zakończona sukcesem - bezapelacyjnie! Trafiliśmy do ciepłej izdebki, wypełnionej ludźmi i wesołą muzyką. Przy jednym ze stołów siedzieli muzykanci z instrumentami, z których płynęły pod sufit słodkie harmonie radosnych irlandzkich piosenek. Nie był to żaden zespół, ale grupka, do której w ciągu wieczoru dosiadali kolejni, dorzucając do tego muzycznego strumyka dźwięki banjo, skrzypiec, fletu czy harmonii. Gdy zamknęło się oczy, można było pomyśleć, że przenieśliśmy się do karczmy i siedzimy sobie wśród krasnoludów, elfów i hobbitów. A niektórym nogi same rwały się do tańca ;)
Moglibyśmy trwać w tej czarodziejskiej błogości do końca świata, ale w końcu wróciliśmy do siebie posiedzieć, pogadać, spać. Dobranoc!
PS. Wizyta u hobbitów to nie jedyne muzyczne słodycze na dziś! W oczekiwaniu na fritur przystanęliśmy na dobre kilkanaście minut u wylotu Shop Street, gdzie dwóch panów wyprawiało niewiarygodne czary. Służyły im do tego instrumenty, zadziwiająco kategoryzowane jako perkusyjne (mimo że, hej, melodyjki!), a dla większości będące niczym innym jak po prostu dużymi cymbałkami. Najpewniej były to wibrafon i ksylofon (zastanawiałamby się, czy może jednak marimba, ale raczej ksylo), ale cóż to za różnica! Panowie czarodzieje z właściwym sobie wdziękiem i szaleńczą radością (uśmiech łobuza rodem z Olivera Twista - zauważono) uwalniali z metalowych i drewnianych sztabek melodie zarówno dobrze znane, jak i te gdzieś kiedyś słyszane, ale nieoczywiste. Trwaliśmy tak sobie w cudnym zasłuchaniu, gdy zaczęło padać i koncert stał się zakończony. Jedynym pocieszeniem był fakt, że osłonki  z plandeki, w które schowano czarodziejskie narzędzia przed deszczem, mogły być dalekimi kuzynami naszej umiłowanej ruskiej torby <3



 PS. Te obrazki z Galway to nie z dziś. Aparaty tkwiły szczelnie wciśnięte pod kurtki lub do plecaka. Niemniej jest tam tak ładnie, zobaczcie! (a najlepiej: skosztujcie i zobaczcie).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz