Czwartek, jak to zresztą
często bywa, był dla nas dniem czwartym. A także pełnym atrakcji
i zmian! Musieliśmy bowiem wstać naprawdę wcześnie z naszej
cudownie wygodnej podłogi, by się spakować i wyruszać dalej w
trasę. Zaliczyliśmy, oczywiście, klasztorne śniadanko (mleko +
miliony płatków oraz tosty z marmoladą pomarańczową lub solonym
masłem, mniam mniam), podczas którego gawędziliśmy jeszcze z
ojcem, który oprowadzał nas po klasztorze poprzedniego dnia.
Rozmowa zeszła na język irlandzki, a to za sprawą dworca
autobusowego, na który potrzebowaliśmy dojechać; na planie miasta
wypisano jego nazwę – BUSÁRAS.
No
i powiedzcie teraz, drodzy, któż, siląc się na angielską wymowę
tego słowa, nie wydałby z siebie wdzięcznego: ['basaras]? (sylaba
poprzedzona apostrofem jest, jak chcą zasady zapisu fonetycznego,
akcentowana). Ojciec (o imieniu, które w dalszym ciągu pozostaje mi
nieznane :() zaśmiał się tylko i poprawił: [bas'aaaaaaras]. Bo to
właśnie irlandzkie słowo oznaczające skrzyżowanie autobusu z
budynkiem, czyli dworzec autobusowy. W sumie nasza wersja brzmiała niezbyt udanie – trochę jak nazwa dinozaura albo
nosorożca! Mimo wszystko bardzo trudno nam się było przestawić na
bycie w porządku z irlandzką wymową i ciągle wyskakiwaliśmy z
basarasem – na co ojciec, jako prawdziwy chrześcijanin, zamiast
załamywać nad nami ręce powiedział „Ojcze Nasz” po irlandzku.
No dobra, poprosiliśmy go o to. Poczuliśmy się przez tę chwilę
jak cofnięci setki lat w czasie! Język, wiadomo, jest do niczego
niepodobny, starożytny i w ogóle magiczny. Aż przytoczę z
Wikipedii, jak to wygląda.. choć brzmi, oczywiście, w sposób
jeszcze dziwniejszy i nie dający się wywnioskować z zapisu.
- Ár nAthair, atá ar Neamh,
- Go naofar D'ainm.
- Go dtaga Do ríocht.
- Go ndéantar Do thoil,
- Ar an Talamh mar a dhéantar ar Neamh.
- Ár n-arán laethúil tabhair dúinn inniu.
- Agus maith dúinn ár bhfiacha,
- Mar a mhaithimidne dár bhféichiúna féin.
- Agus ná lig sinn i gcathú;
- Ach saor sinn ó olc.
- Aiméan.
Tak
że tego. Posileni w tak wielkim stopniu na ciele i na duchu mogliśmy
spokojnie wyruszać na spotkanie przygody. Wersje wydarzeń były
dwie: większość zabierała swe walizeczki i jechała do Dublina,
by przemierzyć jeszcze te rejony, które wielce nęciły
tajemniczością lub zielenią, a nie zostały dotąd zeksplorowane.
Znakomita mniejszość (Edyta i Mikołaj) zamierzała wybrać się na
wzgórza w Tallaght, które również przyciągały swą dziką
urodą. O. Łukasz natomiast rzucił się w szalony wir życia
klasztornego: miał trochę odpocząć, a trochę pointegrować się
ze współbraćmi, między innymi z przeorem Donalem, który
wcześniej zarządzał konwentem w Galway, a w ogóle to przypominał
wiewióreczkę. Dopiero z perspektywy czasu jestem w stanie docenić
przebiegłość tej ostatniej trójki: zostali w Tallaght specjalnie
po to, aby móc później na wyłączność pławić się w chwale
ruskiej torby, którą mieli przetransportować na 'basaras. Ten
złowrogi geniusz wprawia mnie w osłupienie!
Szczegóły
ich działania pozostały dla mnie tajemnicą. Wiem jedynie, co
porabiali ci, którzy wyruszyli na rekonkwistę Dublina.
Wymyśliliśmy, że tym razem możemy przejechać się tramwajem
Luas, który zawoził nas nieco bardziej na północ, niż zrobiłby
to autobus – a więc właśnie tam, gdzie chcieliśmy się dostać.
Niestety, jego przystanek znajdował się nieco dalej, ale dało nam
to tylko okazję do dogłębniejszego zwiedzenia goszczącej nas
miejscowości. Po drodze minęliśmy buty zwieszające się nad nami
z latarni (trochę jak w „Dużej rybie”), egzotyczną placówkę
mieszczącą, cytuję żywcem, „studio paznokci” i „zakład
fryzjerski”, a także mały uniwersytecik (to już niezależnie od
paznokci). W końcu zobaczyliśmy nasz pociąg obiecany. Stał bardzo
cierpliwie na swojej stacyjce, która na szczęście była pierwszą
na tej trasie. Musieliśmy jeszcze kupić bilety w automacie.
Płatności za przewóz kolejką Luas (to po irlandzku „prędkość”)
zależą od strefy, do której chce się dojechać. My wybieraliśmy
się do centrum, więc zapłaciliśmy 2,5 €. Hej! To mniej niż za
autobus, a taki elegancki pojazd! Przypomina w gruncie rzeczy nasze
porządniejsze SKM-ki, lecz do metra podobny jest w tym, że ma tylko
dwie trasy – czerwoną i zieloną. Na chwilę serca podeszły nam
do gardeł, bo w momencie, gdy byliśmy już gotowi z biletami, drzwi
kolejki zamknęły się nam dosłownie przed nosem. Do stu tysięcy
beczek wielorybiego tłuszczu! Okej, pociąg jednak nie uciekł,
drzwi rozsunęły się i mogliśmy wsiąść.
Rozsiedliśmy
się wygodnie i planowaliśmy zagospodarowanie nadciągających
godzin. Tymczasem mijaliśmy przystanki o bardzo malowniczych,
plastycznych nazwach: Red Cow, Bluebell, Blackhorse i Goldenbridge.
Uważam, że w Warszawie też powinniśmy dorobić się stacji metra
o nazwie Czerwona Krowa. Bardzo smutne w sumie, że jeszcze jej na
mamy. Mieszkałabym. Zresztą nie wiadomo w ogóle, co w tej trasie
najlepsze! Gdyż po chwili przenieśliśmy się w czasie i
przestrzeni, zatrzymując się na stacji Fatima. Och, gdybyż to
jeszcze był 13. dzień miesiąca, cóż za wspaniała byłaby to
pielgrzymka! Ale był to 21, więc olaliśmy (czego dowodem jest
poniższe zdjęcie) i pojechaliśmy dalej.
Plan ataku na Dublin był taki:
Couldn't care less.
Plan ataku na Dublin był taki:
Zuzia
i Kuba → desant na stacji Houston, potem przedarcie się do Phoenix
Park i wykonanie dokumentacji fotograficznej terytorium przeciwnika.
Stangi,
Aneta, Marta, Karla i Maria → opanowanie przystanku Four Courts,
następnie przemarsz przez teren zabudowy średniowiecznej i
rekonesans. W wyniku tego ostatniego namierzyliśmy miejsce w parku,
gdzie w XIX stuleciu urodził się jakiś apostoł (kościoła
dziwnego, choć chrześcijańskiego), a nieco dalej polski kościół.
Była tam figura św. Judy Tadeusza, czyli... St. Jude. Piosenka
„Hey, Jude” (Hej, Judo Tadeuszu) nabiera niniejszym nowego
wymiaru. Niestety, na tym etapie nasze oddziały zostały rozbite :(
i poruszaliśmy się ewangelicznie, bo mniej więcej dwójkami.
Mogę
opowiedzieć tylko o tym, co robiłyśmy z Karlą. Otóż dzielnie
przemaszerowałyśmy przez areał oznaczony na planie miasta jako
„Viking/Medieval Area”, następnie wkroczyłyśmy do sławnej
dzielnicy Temple Bar, znanej z licznych pubów, sklepików i ogólnie
artystycznej atmosfery. Było nam tam rzeczywiście bardzo słodko!
Primo, ponieważ
znalazłyśmy wspaniały sklep ze słodyczami, gdzie z głośników
leciały stare szlagiery, a do kupienia były kanapki do złudzenia
przypominające te, które dostać można w Coffee Heaven, lecz
zrobione z marshmallow (!!). Trafiłyśmy też do uroczego sklepu z
rękodziełem, pełnego kapeluszy, dziwacznej biżuterii i bibelotów.
W ogóle było tam ładnie, choć nie za bardzo było gdzie się
zatrzymać. Byłyśmy jednak tak wspaniałymi, kochanymi koleżankami,
że kupiłyśmy chleb na wspólny posiłek w irlandzkim basie.
Naszym
ostatnim celem był kościół dominikanów - St. Saviour's Priory
(w odróżnieniu od naszego St. Mary's). Trochę podreptałyśmy i
był. A jaki piękny!... Strzelisty, z gotyckimi łukami i starymi
witrażami. Zaśpiewałyśmy aż z tego Modlitwę Dominikańską.
Można by tam być zawsze. A ledwo kto wpadł poza nami, ze dwie
osoby może... Posiedziałyśmy z 15 minut i dalejże biegiem na
basarasa!
Byliśmy bowiem umówieni o 13.30 zresztą oddziału, o 13.45 zaś z tymi, których opromieniała gloria ruskiej torby. W miarę udało się zejść w jedno miejsce i ustawiliśmy się w kolejce do busa, który z kolei miał odjechać o 14. Pan kierowca był W SZO-KU na wieść, że jest nas taki tłum, ponieważ nigdy jeszcze nie przyjmował do basa grupy o tak niezrównanej liczebności. Dostaliśmy bilet długi na kilometr i wspięliśmy się na pięterko. Uprzedzam pytanie – wifka niby była, ale nie działała :( więc musieliśmy niestety wyglądać przez okna.
U dominiksów w Dublinie <3
Byliśmy bowiem umówieni o 13.30 zresztą oddziału, o 13.45 zaś z tymi, których opromieniała gloria ruskiej torby. W miarę udało się zejść w jedno miejsce i ustawiliśmy się w kolejce do busa, który z kolei miał odjechać o 14. Pan kierowca był W SZO-KU na wieść, że jest nas taki tłum, ponieważ nigdy jeszcze nie przyjmował do basa grupy o tak niezrównanej liczebności. Dostaliśmy bilet długi na kilometr i wspięliśmy się na pięterko. Uprzedzam pytanie – wifka niby była, ale nie działała :( więc musieliśmy niestety wyglądać przez okna.
No
dobra, było pięknie. Mijaliśmy wiele krajobrazów, a jeden był
bardziej zielony od drugiego. Trafiliśmy zresztą na piękną
pogodę, więc wszystko wyglądało bardzo optymistycznie, i góry w
oddali, i białe koniki w przybliży. Z rzeczy do oglądania mieliśmy
jeszcze telewizorek, na którym wyświetlano... widok szosy, którą
przemierzaliśmy, z perspektywy naszego kierowcy. Pytanie konkursowe:
What is the
point?! (ang.
co jest ten punkt).
Jechaliśmy
po niezłych opłotkach, więc do Galway dotarliśmy dopiero po
jakichś 3,5 godziny. Do klasztoru zaprowadził nas ten, który na co
dzień wielu prowadzi do zakonu – a więc Father Lucas. Nie był to
bowiem pierwszy raz, kiedy przemierzał tę trasę; robił to już
wielokrotnie, a za pierwszym razem wtedy, kiedy przed paru laty jako
brat student przyjechał tu na kurs językowy. Dotarliśmy na miejsce
w miarę szybko, mijając po drodze wiele lumpeksów (<3) i
przykładnie łamiąc przepisy dotyczące przekraczania jezdni.
Pokłoń się, chłopcze!
Przeor w Galway (a zarazem, jak się okazało, były prowincjał :o) na szczęście był na miejscu i nie kazał na siebie długo czekać. Zaprowadził nas do sporej sali duszpasterskiej i bardzo miło powiedział, że to będzie teraz nasz dom. Wyposażenie było tu bogatsze niż w Tallaght, bo dość dużo stołów, blat, zlewozmywak, sporo naczyń i urządzenia do gotowania wody. Do naszej dyspozycji były też maty, koce i poduszki, więc mogliśmy urządzić sobie całkiem godziwe barłogi. Oprócz tego na krótkiej drodze do łazienki natrafiliśmy na nieużywany pokoik, w którym były dwa łóżka z podwójnymi materacami. W sumie dziwię się dziś, że wparowaliśmy do niego, nie zapytawszy, ale nikt się nie gniewał.
Kolejną
wielką zaletą mieszkania w Galway była KUCHNIA! Mogliśmy z niej
korzystać, pod tym tylko warunkiem, że będzie tam przebywać tylko
jedna osoba w towarzystwie Fathera. Tego dnia nie zrobiliśmy jednak
jeszcze użytku z tego dobrodziejstwa i przejechaliśmy kolejny
dzionek na zupkach z kanapeczkami. Lecz nigdy się to już nie
powtórzyło!
Niebawem
odwiedziła nas Najlepsza Kasia, która prowadzi śpiew na polskich
mszach, a w ogóle to była wcześniej w duszpasterstwie akademickim
w Lublinie (to obok Dublina), studiowała weterynarię, a teraz
pracuje jako kucharz w jednej z lepszych restauracji w Galway. Bardzo chciała z
nami śpiewać na mszy, lecz gardło jej ogarnął zaraz i nie mogła
:( Na szczęście dołączył do nas też brat Marcin (przez
niektórych mylnie zwany po prostu Marcinem) i śpiewał pięknie
tenorem. Podobnie jak kiedyś Father Lucas, teraz i on zgłębiał w Galway tajniki angielszczyzny.
Pośpiewawszy
chwilę, udaliśmy się na mszę (19.30), by na niej, zresztą,
kontynuować śpiewanie. Odprawiał ją pewien wesoły ojczulek. Nie
był to jednak jeszcze nasz Ulubieniec i Faworyt... Niektórych z nas
spotkał do tego wszystkiego szoking, ponieważ służbę liturgiczną
stanowiły wyłącznie panie, oznaczone specjalną szarfą z krzyżem.
Wszystko okej, ale gdy przyszło do rozdawania komunii, dla pewnej
grupy (w końcu był to wyjazd scholi i ministrantów..) było to już
za wiele. To znaczy – początek szkoły miłości.
Po
mszy odmówiliśmy nieszpory, a potem, zgarnąwszy Marcina (BRATA
Marcina) poszliśmy nie gdzie indziej, jak do pubu – Monroe's,
jednego ze starszych i lepszych, jak głosiły internety. Akurat w
czwartek, trzeba przyznać, Monroe's nie osiąga szczytu swojej
świetności (tej doświadczyliśmy bowiem dopiero we wtorek).
Zwłaszcza jeśli siedzi się w mniejszej, bocznej sali, która nie
ma nawet pubowego wystroju, za to wyposażona jest w ogromny
telewizor, w którym można śledzić emocjonujące zmagania
ludzkości z kijem i piłeczką do golfa. W większej sali grał
jakiś zespół – dwóch chłopa z gitarami, ale muzyka chyba nawet
nie była specjalnie irlandzka :( daliśmy za wygraną, dokończyliśmy
guinessy i wyruszyliśmy na nocny spacerek po Galway – co najmniej
interesujący.
Polish your Polish. Zuzia wzruszona :o
A
potem lulu. Teraz też. Nighty night.