sobota, 31 sierpnia 2013

Czwartek 22 sie: ten z basarasem

Czwartek, jak to zresztą często bywa, był dla nas dniem czwartym. A także pełnym atrakcji i zmian! Musieliśmy bowiem wstać naprawdę wcześnie z naszej cudownie wygodnej podłogi, by się spakować i wyruszać dalej w trasę. Zaliczyliśmy, oczywiście, klasztorne śniadanko (mleko + miliony płatków oraz tosty z marmoladą pomarańczową lub solonym masłem, mniam mniam), podczas którego gawędziliśmy jeszcze z ojcem, który oprowadzał nas po klasztorze poprzedniego dnia. Rozmowa zeszła na język irlandzki, a to za sprawą dworca autobusowego, na który potrzebowaliśmy dojechać; na planie miasta wypisano jego nazwę – BUSÁRAS. No i powiedzcie teraz, drodzy, któż, siląc się na angielską wymowę tego słowa, nie wydałby z siebie wdzięcznego: ['basaras]? (sylaba poprzedzona apostrofem jest, jak chcą zasady zapisu fonetycznego, akcentowana). Ojciec (o imieniu, które w dalszym ciągu pozostaje mi nieznane :() zaśmiał się tylko i poprawił: [bas'aaaaaaras]. Bo to właśnie irlandzkie słowo oznaczające skrzyżowanie autobusu z budynkiem, czyli dworzec autobusowy. W sumie nasza wersja brzmiała niezbyt udanie – trochę jak nazwa dinozaura albo nosorożca! Mimo wszystko bardzo trudno nam się było przestawić na bycie w porządku z irlandzką wymową i ciągle wyskakiwaliśmy z basarasem – na co ojciec, jako prawdziwy chrześcijanin, zamiast załamywać nad nami ręce powiedział „Ojcze Nasz” po irlandzku. No dobra, poprosiliśmy go o to. Poczuliśmy się przez tę chwilę jak cofnięci setki lat w czasie! Język, wiadomo, jest do niczego niepodobny, starożytny i w ogóle magiczny. Aż przytoczę z Wikipedii, jak to wygląda.. choć brzmi, oczywiście, w sposób jeszcze dziwniejszy i nie dający się wywnioskować z zapisu.

Ár nAthair, atá ar Neamh,
Go naofar D'ainm.
Go dtaga Do ríocht.
Go ndéantar Do thoil,
Ar an Talamh mar a dhéantar ar Neamh.
Ár n-arán laethúil tabhair dúinn inniu.
Agus maith dúinn ár bhfiacha,
Mar a mhaithimidne dár bhféichiúna féin.
Agus ná lig sinn i gcathú;
Ach saor sinn ó olc.
Aiméan.
Tak że tego. Posileni w tak wielkim stopniu na ciele i na duchu mogliśmy spokojnie wyruszać na spotkanie przygody. Wersje wydarzeń były dwie: większość zabierała swe walizeczki i jechała do Dublina, by przemierzyć jeszcze te rejony, które wielce nęciły tajemniczością lub zielenią, a nie zostały dotąd zeksplorowane. Znakomita mniejszość (Edyta i Mikołaj) zamierzała wybrać się na wzgórza w Tallaght, które również przyciągały swą dziką urodą. O. Łukasz natomiast rzucił się w szalony wir życia klasztornego: miał trochę odpocząć, a trochę pointegrować się ze współbraćmi, między innymi z przeorem Donalem, który wcześniej zarządzał konwentem w Galway, a w ogóle to przypominał wiewióreczkę. Dopiero z perspektywy czasu jestem w stanie docenić przebiegłość tej ostatniej trójki: zostali w Tallaght specjalnie po to, aby móc później na wyłączność pławić się w chwale ruskiej torby, którą mieli przetransportować na 'basaras. Ten złowrogi geniusz wprawia mnie w osłupienie!
Szczegóły ich działania pozostały dla mnie tajemnicą. Wiem jedynie, co porabiali ci, którzy wyruszyli na rekonkwistę Dublina. Wymyśliliśmy, że tym razem możemy przejechać się tramwajem Luas, który zawoził nas nieco bardziej na północ, niż zrobiłby to autobus – a więc właśnie tam, gdzie chcieliśmy się dostać. Niestety, jego przystanek znajdował się nieco dalej, ale dało nam to tylko okazję do dogłębniejszego zwiedzenia goszczącej nas miejscowości. Po drodze minęliśmy buty zwieszające się nad nami z latarni (trochę jak w „Dużej rybie”), egzotyczną placówkę mieszczącą, cytuję żywcem, „studio paznokci” i „zakład fryzjerski”, a także mały uniwersytecik (to już niezależnie od paznokci). W końcu zobaczyliśmy nasz pociąg obiecany. Stał bardzo cierpliwie na swojej stacyjce, która na szczęście była pierwszą na tej trasie. Musieliśmy jeszcze kupić bilety w automacie. Płatności za przewóz kolejką Luas (to po irlandzku „prędkość”) zależą od strefy, do której chce się dojechać. My wybieraliśmy się do centrum, więc zapłaciliśmy 2,5 €. Hej! To mniej niż za autobus, a taki elegancki pojazd! Przypomina w gruncie rzeczy nasze porządniejsze SKM-ki, lecz do metra podobny jest w tym, że ma tylko dwie trasy – czerwoną i zieloną. Na chwilę serca podeszły nam do gardeł, bo w momencie, gdy byliśmy już gotowi z biletami, drzwi kolejki zamknęły się nam dosłownie przed nosem. Do stu tysięcy beczek wielorybiego tłuszczu! Okej, pociąg jednak nie uciekł, drzwi rozsunęły się i mogliśmy wsiąść.
Rozsiedliśmy się wygodnie i planowaliśmy zagospodarowanie nadciągających godzin. Tymczasem mijaliśmy przystanki o bardzo malowniczych, plastycznych nazwach: Red Cow, Bluebell, Blackhorse i Goldenbridge. Uważam, że w Warszawie też powinniśmy dorobić się stacji metra o nazwie Czerwona Krowa. Bardzo smutne w sumie, że jeszcze jej na mamy. Mieszkałabym. Zresztą nie wiadomo w ogóle, co w tej trasie najlepsze! Gdyż po chwili przenieśliśmy się w czasie i przestrzeni, zatrzymując się na stacji Fatima. Och, gdybyż to jeszcze był 13. dzień miesiąca, cóż za wspaniała byłaby to pielgrzymka! Ale był to 21, więc olaliśmy (czego dowodem jest poniższe zdjęcie) i pojechaliśmy dalej.
Couldn't care less.

Plan ataku na Dublin był taki:
Zuzia i Kuba → desant na stacji Houston, potem przedarcie się do Phoenix Park i wykonanie dokumentacji fotograficznej terytorium przeciwnika.
Stangi, Aneta, Marta, Karla i Maria → opanowanie przystanku Four Courts, następnie przemarsz przez teren zabudowy średniowiecznej i rekonesans. W wyniku tego ostatniego namierzyliśmy miejsce w parku, gdzie w XIX stuleciu urodził się jakiś apostoł (kościoła dziwnego, choć chrześcijańskiego), a nieco dalej polski kościół. Była tam figura św. Judy Tadeusza, czyli... St. Jude. Piosenka „Hey, Jude” (Hej, Judo Tadeuszu) nabiera niniejszym nowego wymiaru. Niestety, na tym etapie nasze oddziały zostały rozbite :( i poruszaliśmy się ewangelicznie, bo mniej więcej dwójkami.
Mogę opowiedzieć tylko o tym, co robiłyśmy z Karlą. Otóż dzielnie przemaszerowałyśmy przez areał oznaczony na planie miasta jako „Viking/Medieval Area”, następnie wkroczyłyśmy do sławnej dzielnicy Temple Bar, znanej z licznych pubów, sklepików i ogólnie artystycznej atmosfery. Było nam tam rzeczywiście bardzo słodko! Primo, ponieważ znalazłyśmy wspaniały sklep ze słodyczami, gdzie z głośników leciały stare szlagiery, a do kupienia były kanapki do złudzenia przypominające te, które dostać można w Coffee Heaven, lecz zrobione z marshmallow (!!). Trafiłyśmy też do uroczego sklepu z rękodziełem, pełnego kapeluszy, dziwacznej biżuterii i bibelotów. W ogóle było tam ładnie, choć nie za bardzo było gdzie się zatrzymać. Byłyśmy jednak tak wspaniałymi, kochanymi koleżankami, że kupiłyśmy chleb na wspólny posiłek w irlandzkim basie.
Naszym ostatnim celem był kościół dominikanów - St. Saviour's Priory (w odróżnieniu od naszego St. Mary's). Trochę podreptałyśmy i był. A jaki piękny!... Strzelisty, z gotyckimi łukami i starymi witrażami. Zaśpiewałyśmy aż z tego Modlitwę Dominikańską. Można by tam być zawsze. A ledwo kto wpadł poza nami, ze dwie osoby może... Posiedziałyśmy z 15 minut i dalejże biegiem na basarasa! 
U dominiksów w Dublinie <3

Byliśmy bowiem umówieni o 13.30 zresztą oddziału, o 13.45 zaś z tymi, których opromieniała gloria ruskiej torby. W miarę udało się zejść w jedno miejsce i ustawiliśmy się w kolejce do busa, który z kolei miał odjechać o 14. Pan kierowca był W SZO-KU na wieść, że jest nas taki tłum, ponieważ nigdy jeszcze nie przyjmował do basa grupy o tak niezrównanej liczebności. Dostaliśmy bilet długi na kilometr i wspięliśmy się na pięterko. Uprzedzam pytanie – wifka niby była, ale nie działała :( więc musieliśmy niestety wyglądać przez okna.
No dobra, było pięknie. Mijaliśmy wiele krajobrazów, a jeden był bardziej zielony od drugiego. Trafiliśmy zresztą na piękną pogodę, więc wszystko wyglądało bardzo optymistycznie, i góry w oddali, i białe koniki w przybliży. Z rzeczy do oglądania mieliśmy jeszcze telewizorek, na którym wyświetlano... widok szosy, którą przemierzaliśmy, z perspektywy naszego kierowcy. Pytanie konkursowe: What is the point?! (ang. co jest ten punkt).
Jechaliśmy po niezłych opłotkach, więc do Galway dotarliśmy dopiero po jakichś 3,5 godziny. Do klasztoru zaprowadził nas ten, który na co dzień wielu prowadzi do zakonu – a więc Father Lucas. Nie był to bowiem pierwszy raz, kiedy przemierzał tę trasę; robił to już wielokrotnie, a za pierwszym razem wtedy, kiedy przed paru laty jako brat student przyjechał tu na kurs językowy. Dotarliśmy na miejsce w miarę szybko, mijając po drodze wiele lumpeksów (<3) i przykładnie łamiąc przepisy dotyczące przekraczania jezdni.
Pokłoń się, chłopcze!

Przeor w Galway (a zarazem, jak się okazało, były prowincjał :o) na szczęście był na miejscu i nie kazał na siebie długo czekać. Zaprowadził nas do sporej sali duszpasterskiej i bardzo miło powiedział, że to będzie teraz nasz dom. Wyposażenie było tu bogatsze niż w Tallaght, bo dość dużo stołów, blat, zlewozmywak, sporo naczyń i urządzenia do gotowania wody. Do naszej dyspozycji były też maty, koce i poduszki, więc mogliśmy urządzić sobie całkiem godziwe barłogi. Oprócz tego na krótkiej drodze do łazienki natrafiliśmy na nieużywany pokoik, w którym były dwa łóżka z podwójnymi materacami. W sumie dziwię się dziś, że wparowaliśmy do niego, nie zapytawszy, ale nikt się nie gniewał.
Kolejną wielką zaletą mieszkania w Galway była KUCHNIA! Mogliśmy z niej korzystać, pod tym tylko warunkiem, że będzie tam przebywać tylko jedna osoba w towarzystwie Fathera. Tego dnia nie zrobiliśmy jednak jeszcze użytku z tego dobrodziejstwa i przejechaliśmy kolejny dzionek na zupkach z kanapeczkami. Lecz nigdy się to już nie powtórzyło!
Niebawem odwiedziła nas Najlepsza Kasia, która prowadzi śpiew na polskich mszach, a w ogóle to była wcześniej w duszpasterstwie akademickim w Lublinie (to obok Dublina), studiowała weterynarię, a teraz pracuje jako kucharz w jednej z lepszych restauracji w Galway. Bardzo chciała z nami śpiewać na mszy, lecz gardło jej ogarnął zaraz i nie mogła :( Na szczęście dołączył do nas też brat Marcin (przez niektórych mylnie zwany po prostu Marcinem) i śpiewał pięknie tenorem. Podobnie jak kiedyś Father Lucas, teraz i on zgłębiał w Galway tajniki angielszczyzny.
Pośpiewawszy chwilę, udaliśmy się na mszę (19.30), by na niej, zresztą, kontynuować śpiewanie. Odprawiał ją pewien wesoły ojczulek. Nie był to jednak jeszcze nasz Ulubieniec i Faworyt... Niektórych z nas spotkał do tego wszystkiego szoking, ponieważ służbę liturgiczną stanowiły wyłącznie panie, oznaczone specjalną szarfą z krzyżem. Wszystko okej, ale gdy przyszło do rozdawania komunii, dla pewnej grupy (w końcu był to wyjazd scholi i ministrantów..) było to już za wiele. To znaczy – początek szkoły miłości.
Po mszy odmówiliśmy nieszpory, a potem, zgarnąwszy Marcina (BRATA Marcina) poszliśmy nie gdzie indziej, jak do pubu – Monroe's, jednego ze starszych i lepszych, jak głosiły internety. Akurat w czwartek, trzeba przyznać, Monroe's nie osiąga szczytu swojej świetności (tej doświadczyliśmy bowiem dopiero we wtorek). Zwłaszcza jeśli siedzi się w mniejszej, bocznej sali, która nie ma nawet pubowego wystroju, za to wyposażona jest w ogromny telewizor, w którym można śledzić emocjonujące zmagania ludzkości z kijem i piłeczką do golfa. W większej sali grał jakiś zespół – dwóch chłopa z gitarami, ale muzyka chyba nawet nie była specjalnie irlandzka :( daliśmy za wygraną, dokończyliśmy guinessy i wyruszyliśmy na nocny spacerek po Galway – co najmniej interesujący.
Polish your Polish. Zuzia wzruszona :o


A potem lulu. Teraz też. Nighty night.

środa 21 sie: ten z bieganiem po Dub.

Wyobraźcie sobie, jak to jest obudzić się w zamku... (bo, nie wiem czy już wspomniane, ale klasztor w Tallaght to trochę jak zamek!) Wprawdzie chłodne klasztorne linoleum w niewielkim stopniu przypominało miękkie i puchate królewskie łoża, ale bez wątpienia nasza sypialnia mogłaby służyć jako sala balowa.

Od rana spotykały nas same dobra! Dobrym było na przykład śniadanie, na które zaprosili nas ojcowie z Tallaght do swojego refektarza. Dobrymi były płatki w stu rodzajach i tosty z dżemem na tymże śniadaniu. Szkoda tylko tych, którzy nie wyobrażają sobie porannego posiłku bez "czegoś konkretnego" (ściślej: czegoś, co niegdyś biegało i kwiczało). Cóż, co kraj, to obyczaj.

Po śniadaniu i jutrzni (tym razem nie o wschodzie słońca, niestety) wyruszyliśmy autobusem - tym, co ma dwa piętra! - na podbój stolicy.
Ach, i jeszcze! Dobrą jest niewątpliwie pogoda, którą jak dotąd byliśmy obdarzani. Wydawać by się mogło, że informacje o rzekomym nieustannym wietrze i deszczu, który pada dwa razy w tygodniu (najpierw trzy dni, potem cztery ;-)) to tylko wstrętna plotka, mająca odciągnąć turystów od irlandzkich cudowności.

Aleee! Miało być o podboju. Zaczęliśmy go od katedry św. Patryka. Jako że dostęp do środka, jak to nieraz bywa, wymagał opłaty, starczy chyba stwierdzić, że jest ona bardzo okazała z zewnątrz, a wkoło są piękne zielone tereny i miejsce, w którym niegdyś mieściła się STUDNIA, przy której przed wiekami święty Patryk chrzcił mieszkańców tej ziemi.


Nasze kroki skierowaliśmy następnie ku Chester Beatty Library. Po drodze minęliśmy dubliński zamek, którego niektóre cząstki mają nawet 700 lat (!). Obecnie wzbudza zdecydowanie mniejszą grozę niż mógłby to czynić przed wiekami, jako że odmalowano go w sposób przypominający raczej przedszkole. Ale wróćmy do Chestera B! Ten to przezacny człowiek przez lata na kilkuset metrach kwadratowych biblioteki zgromadził setki, a nawet tysiące ksiąg, zwojów i rękopisów dotyczących różnych kultur i religii. Jednym z najbardziej uderzających wrażeń jest uświadomienie sobie, że dzięki pokoleniom przez wieki tworzącym Kościół, fragment tekstu na skrawkach papirusu z początków naszej ery jest w gruncie rzeczy tym samym Słowem, które mamy obecnie. (i możemy przeczytać nawet na telefonie :o)

Każdemu, kto widział kiedyś niewątpliwie uroczy film "Once", znajomym okaże się miejsce, do którego udaliśmy się w następnej kolejności. Śpieszę z wyjaśnieniem - urządziliśmy sobie przemiły piknik w parku,
który pojawił się w jednej ze scen wyżej wymienionej produkcji, czyli St. Stephen's Green. Rosły tam platany ogromne jak baobaby, serio. Wkoło było dużo najsoczystszej zieloności oraz mewy wielkie niczym gęsi. Prawdopodobnie smak świeżo złowionej ryby dawno został przez nie zapomniany, gdyż obecnie żywią się (pasą?) produktami, które rzucili im ludzie. Od nas nic nie dostały, wszystko pochłonęliśmy sami ;-)




Przy dźwiękach piosenek z filmu zjedliśmy pożywny posiłek - gwoździem programu było Brandy Butter. Składało się ono głównie (a może nawet i w całości) z masła i cukru, nie muszę chyba pisać, czego NIE BYŁO w jego składzie ;-)

Żeby zachować kompromis między trwaniem we wspólnocie i pozostawieniem każdemu wolności w realizowaniu swoich planów i pragnień, po dotarciu do National Gallery rozdzieliliśmy się i wszyscy rozeszli się do swoich wymarzonych destynacji. Co ciekawe, większość instytucji w Dublinie, które w nazwie zawierają słówko "national", okazuje się być darmowymi. Co do galerii - jak wiele cudów czekało na nas w tym przybytku! Wewnątrz znaleźć można było całą moc obrazów o przeróżnej tematyce, a w każdym z nich zawarta oddzielna historia. Nic dziwnego, że niektórzy spędzili tam kilka godzin. Chyba największą dumą dublińskiej galerii jest obraz Caravaggia "Pojmanie Chrystusa". Kto nie widział, niech się nie martwi
zanadto - oto, jak mniej więcej się on przedstawia:


O, i ciekawostka: postać trzymająca latarnię na obrazie to sam autor! Można to poznać po tym, że chwycił latarnię nie tak, jak zwykle się to robi, a raczej jak pędzel. Takie dziwy.

Plusem tego, że włóczyliśmy się w rozproszeniu jest możliwość przedstawienia tu większej ilości miejsc niż jedna osoba byłaby w stanie obejść w takim czasie. Polecane zatem jest National Museum (pamiętacie co oznaczało w takim przypadku "national", prawda?), a tam doskonale zakonserwowane w torfie przedmioty (i nie tylko). Były tam również ciała ludzi, którzy wpadli (a pewnie raczej zostali wrzuceni) do torfowiska, nawet wiadomo co taki człowieczek zdążył zjeść na ostatni posiłek! (owsiankę). Poleca Zuzia. Znaczy nie owsiankę, lecz muzeum.

Mikołaj zaś poleca muffiny czekoladowo-pomarańczowe w barze koło kościoła św. Katarzyny. Sam kościół, notabene, też ładny i z głośnika po cichutku lecą sobie chorały gregoriańskie. Polecamy także most w kształcie harfy. Ponoć jest on zwodzony, ale nie zaobserwowaliśmy. Tego zwodzenia.




Po powrocie z Dublina czekał na nas wyrafinowany bukiet warzywny, kaskada najwyborniejszych smaków (w proszku). Potem Msza - choć w językach, to nadal wytchnienie, oraz nieszpory, już po naszemu.

Wieczorem odwiedził nas jeden z ojców mieszkających w klasztorze w Tallaght, aby poopowiadać nam nieco o historii irlandzkich dominikanów. Było to przeciekawe i tym cenniejsze, że nasz gość (a w zasadzie gospodarz) mówił pięknym, wyraźnym językiem angielskim, bez śladu irlandzkiego akcentu. Niebawem okazało się, że jest on (ojciec, nie język!) tłumaczem podczas Kapituł Generalnych Zakonu Kaznodziejskiego, a na dodatek prowadzi zajęcia z filozofii i teologii dla studiujących przez internet. To nie koniec zaskoczeń na dziś! Mieliśmy okazję zobaczyć najstarszą część klasztoru - średniowieczną wieżę oraz wielką bibliotekę, a tam księgi sprzed setek lat, przywiezione do Tallaght z dominikańskich klasztorów w Portugalii. Była na przykład Biblia w pięciu tomach, bo jednocześnie w sześciu językach, przedziwna! A także skany rękopisów św. Tomasza z Akwinu, który to pisał średnio cztery tysiące słów dziennie (wszyscy zmagający się z pisemnymi zaliczeniami i innymi licencjatami westchnęli z zazdrością). Patrząc na wysiłki ojca, który przy nas próbował odczytywać Tomaszowe pisma i rzędy dopisywanych na marginesie notatek, nie dziwiliśmy się, że Akwinata szybko dorobił się całej świty sekretarzy. Z pewnością dyktowanie im tego wszystkiego było sporą oszczędnością czasu i nerwów biednych przepisywaczy.


Na koniec dnia dla niestrudzonych zaaranżowana była kolejna atrakcja: wspólne oglądanie filmu "The Seventh Stream". Jest to przeniesiona na ekran irlandzka legenda o królowej fok, która pewnego dnia, przemieniona w kobietę, pojawia się w małej rybackiej wiosce. Jak bardzo głupio by to nie brzmiało, film jest naprawdę ładny, bez hollywoodzkiej sztampy i na siłę nadmuchanych efektów specjalnych, za to z pięknymi irlandzkimi krajobrazami, których już tak strasznie nie mogliśmy się doczekać. Ale to dopiero w kolejnych dniach, stay tuned!

PS. Wciąż nie spotkaliśmy Bono. Studnio, przepraszamy.


akrobacje na krawędzi.

here comes the groom!


lawendowa Zuzia.

zamek w Dublinie: majestat i groza!

Irlandczycy sami decydują, na co idzie ofiara, chytre. 

pomnik pomnika. 

Dominican Order: Join the Adventure!


jestę GPSę




środa, 28 sierpnia 2013

Wtorek 20 sie

Straszne to oszukaństwo, że jest już środa, a ja chcę używać określenia „dziś” w odniesieniu do wtorku. Fakty są takie, że bardzo było mało czasu przez tamte dni, by opisać wrażenia, zwłaszcza że poniedziałkowe były jeszcze nieopisane. Ale nadróbmy to szybko! Może w formie planu dnia.
4:30 – pobudka. Pewien bardzo miły pan zszedł całe lotnisko, żeby powiedzieć nam i kilkudziesięciu innym śpiącym spośród różnych nacji, żebyśmy wstawali. Na pewno chodziło o to, że niedługo miał być wschód słońca i pan bardzo nie chciał, byśmy przegapili coś tak pięknego. Trochę zwinęliśmy nasze rzeczy i podzieliliśmy się na grupy: aktywną fizycznie (która zamierzała udać się nad jezioro, wg Google Maps znajdujące się całkiem niedaleko) oraz umysłowo (która rozłożyła planszę do Osadników i nie zawahała się jej użyć). Nie zapominajmy o Edycie i Anecie, które ze swoim barłogiem za bankomatem i pod regałem z gazetami, a więc w zaciszu, zrobiły interes życia. Pan lotniskowy chyba nawet je obudził, ale nie nalegał.
Przytulne łóżeczko Edyty <3

5:00 – wschód słońca, jutrznia i śniadanie. Wyszliśmy z lotniska, by zgodnie z drogą wskazaną przez Google Maps dotrzeć nad jezioro – to chyba nawet był fiord. Ach, Norwegia! Niestety, szybko okazało się, że wszystkie możliwe trasy w tamtym kierunku zostały już dawno zaanektowane przez samoloty i zamknięte siatką :( więc w kontekście jeziora musieliśmy obejść się smakiem. Byliśmy jednak niestrudzeni! I zadowoliliśmy się wschodem słońca, które ładnie podnosiło się akurat zza niewielkiego lasku rosnącego za pasem startowym. Umiejscowiliśmy się w dozwolonym miejscu między hangarami i powiedzieliśmy jutrznię, aż nawiedziło nas wschodzące słońce, choć nie z aż tak wysoka. Następnie zrobiliśmy kanapeczki z salami, a także spożyliśmy upieczone przez Karolkę jeszcze w Warszawie ciastka z żurawiną – jakże pyszne! Na koniec odprowadziliśmy wzrokiem jeszcze kilka samolotów, które startowały koło 6:30. Dla jednych było to zjawisko oczywiste, dla innych niepojęte.
 Dzięki kochanemu panu z lotniska naprawdę wstaliśmy wcześniej niż słoneczko :* :*

Aby oświecić tych, co w mroku i cieniu śmierci... jadają?

9:00 – boarding i lot. Kiedy powróciliśmy z jutrzni, zostało nam wcale niewiele czasu na zgłoszenie się do samolotu. Popakowaliśmy planszówki i jedzenia, nadaliśmy bagaż rejestrowany (jakoś utył, ale dało radę!) i udaliśmy się do bramek. A tam – szok! Walizeczka przejeżdża przez prześwietlenie, pani lotniskowa podchodzi i pyta, czy to yours i czy może sobie zobaczyć. Ostatecznie stwierdziła, że margaryna (550 g) jest płynem, podobnie jak dwa pasztety. Pani bez słowa wyłowiła wszystkie te dobra i zręcznym ruchem umieściła je w śmietniku. Barbarzyństwo! Jedyne wytłumaczenie, jakie możemy znaleźć, jest takie, że obsługę lotniska też pokonały wysokie norweskie ceny (np. 100 koron za margarynę pewnie) i dlatego poluje ona na darmowe żarcie. Wyjaśnienie to o tyle trzyma się kupy, że dobrze odżywiony personel polskiego lotniska nie połasił się ani trochę na nasze specjały. I czym teraz posmarujemy kanapeczki!
Za kontrolą bezpieczeństwa czekała nas co prawda rekompensata doznanych przykrości – z jednej strony pub bardziej irlandzki niż w samej Irlandii (serio), a z drugiej kapitalny plac zabaw, na którym można było skompletować własne stado czworonożnych istot z pianki. Fotografie poniżej.
 GIŃ!

Zuzia i jej stado.

Trochę czekaliśmy na siebie nawzajem, aż w końcu, kiedy osiągnęliśmy koniec kolejki do naszej bramki, byliśmy oczywiście jednymi z ostatnich. W kolejce widzieliśmy jednak wielkie dziwy, a w sumie to małe, bo dotyczyły w głównej mierze dzieci. Po pierwsze to, co dziwić nie przestaje, czyli dzieci posiadające dar języków i władające z łatwością obcą mową, nad którą inni łamią sobie głowy. To brzmi już niemal sztucznie, gdy dzieciaczki te wypowiadają okrągłe, wysmakowane zdania! Po drugie był tam rozczulający chłopiec (4 l.), który mimo że dzierżył w rękach jakiś dopiero co kupiony prezent (w norweskim duty free, czyli za ciężką kasę) strasznie o coś płakał. Kiedy jednak jego mama oddalała się, chłopcu nagle – magicznie! - się poprawiało i tylko bacznie obserwował rozwój sytuacji. Kiedy zaś mama wracała, chłopcem znowu wstrząsał szloch i łkanie, żeby było jasne, że on bez tego kolejnego prezentu naprawdę, naprawdę zapłacze się na śmierć. Mama dawała się nabrać, a nam było trochę smutno, jaka to czasem bujda na resorach z tą niewinnością dzieci. Na koniec uniosło nasze duchy (lifted our spirits) odkrycie, że jak się jest dzieciaczkiem, to można jeździć na walizce ciągnionej przez tatę. I od razu się to całe podróżowanie robi bardziej znośne!
W samolocie po staremu – szybko, wysoko i pięknie, a do tego mieliśmy miejscówki przy oknach. Przebiwszy się przez rozliczne warstwy chmur, po dwóch godzinach (ok. 12) wylądowaliśmy w Dublinie. Pierwszym zaskoczeniem na lotnisku był dla nas przedziwny irlandzki język, który na różnych tablicach i drogowskazach figurował jako pierwszy przed angielskim (mimo że, jak dowiedzieliśmy się później, używa go w Irlandii mniej osób niż polskiego...). Następnie ku naszej radości okazało się, że jest godzinę wcześniej, niż było. Hura! Zyskaliśmy godzinę życia i mogliśmy zaktualizować nasze plany. Obejmowały one skokowy przejazd do klasztoru w Tallaght (nieco na południowy zachód od Dublina), który tak bardzo uprzejmie opracowała dla nas Joanna Leszczyńska. Pan w okienku informacyjnym Dublin Bus sprzedał nam kupę biletów i powiedział, że całą tę trasę (z północnych do południowych przedmieść) spokojnie przejedziemy na jednym 90-minutowym bilecie. Dobra wiadomość! To tylko 2,60 €, podczas gdy inne formy dojazdu kosztowały 6 albo nawet 8 €.
Zdjęć z eleganckimi bagażami nigdy za wiele :)

Poszliśmy na przystanek autobusu, który miał nas wieźć do centrum (16), a tam Leszczi! Nie tak zupełnie przypadkiem, ale i tak bardzo miło. Była tam, ponieważ w tym właśnie momencie miała wsiadać do swojego autobusu do Galway. Wdaliśmy się z nią więc w sympatyczną pogawędkę (bo kto by się nie wdał), mimo iż nasz bus stał już na przystanku z zamiarem odjazdu. Nasza dobra ekipa ładowała się już gęsiego do środka, gdy nagle drzwi zamknęły się i czworo z nas zostało poza autobusem! Czyli o. Łukasz, Zuzia, Karolina i Maria. Ludzie słabszego ducha byliby w tym momencie przerażeni, ale my takimi nie jesteśmy. Pojechaliśmy kolejnym autobusem 10 minut później i bardzo uważaliśmy na przystanki – co nie jest łatwe, bo bus zatrzymuje się tylko na żądanie, a nigdzie w środku nie wisi opis trasy ani lista przystanków! Na szczęście wisiało przynajmniej WiFi (co jednak wcale nie jest tak powszechne), więc mogliśmy śledzić wszystko za pomocą smartfona – a także za pomocą oczu, zwłaszcza że autobus był piętrowy. Z przyjemnością obserwowaliśmy więc podmiejskie i coraz bardziej miejskie krajobrazy Dublina, a mieliśmy też sporo mocnych wrażeń, gdyż autobus jechał po złej stronie drogi i wciąż mieliśmy wrażenie, że władujemy się w jadących z naprzeciwka. Wreszcie poczuliśmy, że to nasz czas, i wysiedliśmy na przystanku O'Connel/Cathedral. Stamtąd pobiegliśmy z naszymi walizeczkami (na szczęście ruska torba pojechała pierwszym autobusem!) przez zatłoczone chodniki centrum miasta. Minęliśmy Spire – przewysoką iglicę stanowiącą punkt odniesienia w promieniu paru kilometrów – i przekroczyliśmy rzekę Liffey. Wpadliśmy jeszcze na chwilę do informacji turystycznej, by uzyskać informacje na temat przystanku, z którego mieliśmy dojechać już do ostatecznego celu naszej dwudniowej podróży. Dostaliśmy też spod lady piękną mapę Dublina.
Czekamy na właściwy moment (w którym przyjedzie autobus).

Trochę nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie jest reszta wycieczki, ale stwierdziliśmy, że i tak jedziemy na miejsce wyznaczonym autobusem 27. Wkrótce przyjechał – i jakże miłe było nasze zaskoczenie, gdy za drzwiami ujrzeliśmy znajome czerwono-niebieskie pasy naszej ruskiej torby! A zatem pierwsza transza podróżników wsiadła na pokład po prostu przystanek wcześniej. Tym razem nieco trudniej było nam zorientować się w trasie, bo WiFi nas nie przenikało. Mieliśmy też inny problem: nasze bilety miały być ważne tylko 90 minut i termin ten nieubłaganie dobiegał ku końcowi. Zaczęliśmy trochę panikować – nie wiedzieliśmy nie tylko, gdzie wysiąść, lecz także jak nie zostać pasażerami na gapę. W porywie rozpaczy zwróciliśmy się po radę do kierowcy... który całkowicie rozwiał nasze obawy. Po pierwsze, powiedział, że nasze bilety są jeszcze spoko ważne – i faktycznie, przyjrzeliśmy się i było napisane, że w ciągu 90 minut od skasowania powinna zacząć się ostatnia podróż. A o końcu jazdy w Tallaght kierowca miał nas sam poinformować. Odprężyliśmy się i podziwialiśmy Wzgórza Wicklow, które ni stąd, ni zowąd wyrastały z płaskich obszarów na południowy zachód od Dublina.
Jeszcze z okien autobusu zobaczyliśmy nasz wypasiony klasztor, a chwilę potem byliśmy już na jego terenie. Wyglądał jak zamek, pokryty szarym kamieniem i porośnięty bluszczem, ozdobiony licznymi mansardami. O. Łukasz wyprzedził nas i poszedł do klasztoru, by nas zaanonsować, a my zostaliśmy przy wejściu i rozsiedliśmy się na schodkach i na najmiększej trawie. W ogrodzie przed klasztorem mogliśmy podziwiać niespotykane dla nas rośliny: ostrokrzew, coś w rodzaju ogromnego ostu oraz palmę. Wśród zieleni stały też figury św. Dominika i Maryi. Zapanowała wśród nas lekka konsternacja, kiedy Ojciec wyszedł do nas i powiedział, że przeor, z którym się kontaktował, wyjechał i że nikt się nas nie spodziewał, i że wszyscy są w szoku. Przyjmowanie gromady młodych ludzi, którzy marzą o przespaniu się na podłodze, nie było najwyraźniej czymś, co w tym klasztorze zdarza się często. Zaraz jednak sytuacja została opanowana i jeden z miejscowych ojców zaprowadził nas do sali, która miała zostać naszą sypialnią. Był to spory pokój, w którym można organizować spotkania duszpasterskie i konferencje, jak również grać na pianinie i organizować komuś rehabilitację, bo stały tam także łóżko ortopedyczne oraz składany wózek inwalidzki. Mieliśmy do dyspozycji piękne, odnowione łazienki w angielskim stylu: zasuwki w drzwiach toalet były wyposażone w małe napisy vacant, gdy było wolne, i engaged,kiedy było zamknięte. Wzbudziło to nasze uwielbienie! Bardzo poruszająca była też łazienka z prysznicem, gdyż była ona przystosowana do pielęgnacji osób niepełnosprawnych i starszych.
Był piękny - 'twas biutiful!

Powoli zainstalowaliśmy się w naszej sypialni, organizując barłogi i stół do wspólnego jedzenia, jednak wciąż byliśmy zmęczeni i głodni. Nie mieliśmy za dużo produktów spożywczych, więc podjęliśmy wspólnotową pielgrzymkę do sklepu. Nie róbcie tego w domu! Udało nam się znaleźć Tesco w oddalonym o 10 minut drogi centrum handlowym. Spędziliśmy tam przeszło godzinę, dyskutując nad różnymi możliwościami obiadowymi i śniadaniowymi, które odpowiadałyby naszym możliwościom sprzętowym, a te były żadne. Po długich debatach stanęło na ogromnej ilości zupek w proszku (tanie!) i sałatce, bo warzywa były często przecenione (choć wciąż stosunkowo kosztowne). Dorwaliśmy też kilka ciekawych produktów, jak na przykład brandy butter, którego niewątpliwe zalety objawiły nam się dopiero później.
Wreszcie porządny posiłek :>

17:00 – obiad trzydaniowy: kanapeczki, zupki i sałatka, do picia herbata na klasztornym wrzątku. Następnie, ponieważ góry widziane z autobusu wzbudziły naszą niezmierną ciekawość, wyruszyliśmy na rekonesans po okolicy. Szliśmy i szliśmy, mijając rzędy szeregówek z palmami w ogródkach i fantastycznie żywą zielenią na trawnikach. Góry i pagórki migały co i rusz za budynkami, aż w końcu wyszliśmy na rozległą łąkę, służącą też jako boisko – soczyście zielone, a jakże – i wtedy krajobraz ukazał nam się w całej okazałości. Z radością i uniesieniem (a włosy nasze unosił wiatr) usiedliśmy pod samotnym drzewem, by zrobić małą próbkę śpiewania do miejscowej mszy, na którą mieliśmy niebawem iść. Wybór repertuaru międzynarodowy i kompromisowy, a jednak pieśni kojące: Veni Sancte Spiritus oraz O Christe Domine Iesu. Udało nam się całkiem szybko załapać melodie poszczególnych głosów i tak uwielbialiśmy w plenerze. Zaraz trzeba było wracać, żeby załapać się na mszę, o którą właśnie chodziło. O 20. Byliśmy wyposażeni w tekst angielskiej mszy, dzięki czemu mogliśmy włączyć się we wspólną modlitwę. Po mszy zaś najrozsądniejszym wyjściem był sen, zwłaszcza po dwóch dniach podróży. Teraz jest to także najlepsze wyjście. Dobranoc.

PS: a sorki, jeszcze przed spaniem poszliśmy do pubu na pierwszego Guinessa!

wtorek, 20 sierpnia 2013

Na początek - w drodze

Witajcie, nasi drodzy, a w przyszłości także wierni czytelnicy! Piszemy dla Was po pierwszym dniu naszej stopniowej podróży do Irlandii. Stopniowej - bo póki co dotarliśmy dopiero pod Oslo, ale jak dobrze pójdzie, jutro już dostaniemy się na zieloną wyspę. Ale jutro będzie futro - teraz ważniejsze, co było dziś.
Na początku było... spotkanie. Człowieka z człowiekiem, a właściwie dziesięciu osób ze sobą nawzajem (bo Leszczi pojechała już wcześniej i teraz siedzi w Dublinie). Umówiliśmy się na 13, by najpierw wspólnie uczestniczyć w mszy w duszpasterskiej kaplicy, a potem zjeść obiad. Ze świadomością, że równie porządnego posiłku w ciągu najbliższych 10 dni nie zjemy (niektórzy twierdzili nawet, że dawno takiego nie jedli) napakowaliśmy nasze brzuchy wielką ilością przyniesionych z własnych kuchni pokarmów. Było to mądre działanie, ponieważ dzięki temu zyskaliśmy sporo kilogramów w naszych walizkach - które (kilogramy, nie walizki), jak się za chwilę okazało przy ostatecznym pakowaniu, stały się towarem deficytowym. Nawet nasza ruska torba na śpiwory (której zdjęcia poniżej) przekroczyła znacząco dozwoloną masę 15 kg, więc trzeba było wyjąć z niej 1,5 l wody i kilka paczek wędlin. Te drugie powędrowały jednak do naszych walizek podręcznych, gdzie było jeszcze trochę luzu. Zdołaliśmy dołożyć jeszcze kilka planszówek, kabanosy (!) i prawie mogliśmy biec na przystanek autobusu 148. Prawie, ponieważ okazało się, że tych 15 kilo to niezbyt wdzięczny towar do niesienia przez niemal kilometrowy odcinek do przystanku. Tak więc udało nam się znaleźć w służewskim konwencie Braci Kaznodziejów szofera - nieocenionego duszpasterza Krzysztofa M. OP - i tym sposobem ruska torba, większość walizek, a także o. Łukasz, Edyta i Mikołaj zyskali transport na lotnisko. Reszta pobiegła na autobus, który przyjechał nie dość, że planowo, to jeszcze puściusieńki! Tak to jest, że się otrzymuje więcej łask, niż się prosi.
Na lotnisku spotkaliśmy jeszcze Julkę, która była tak miła, że nas odprowadziła machaniem - potem towarzyszyli jej inni drodzy ze Studni. My zaś ustawiliśmy się w kolejkę do kontroli bezpieczeństwa. Niestety okazało się, że do samolotu nie wolno wnosić bomb, i wszystkie musieliśmy zostawić przed bramkami :( Poza tym kazali nam pościągać buty, powyjmować laptopy i w ogóle zrobili musztrę godną lepszej sprawy. Oczywiście, rozumiemy to. Sami nie chcielibyśmy podróżować w jednym samolocie z pasażerami, którzy mają w swoich walizkach pojemniki na płyny o zawartości większej niż 100 ml.
Wiecie, co jest najlepsze po TAMTEJ stronie kontroli bezpieczeństwa. Duty free. Nie, żebyśmy coś tam kupowali (jesteśmy ponadto), ale w sumie fajnie sobie powąchać tysiące pięknych perfum. Do tej pory pachniemy cudnie od tamtejszych testerów.. Okazało się jednak, ku naszemu gorzkiemu zawodowi, że sławione Chanel nr 5 to nic innego jak woda z mydłem :( I tak w starciu z rzeczywistością upadają wielkie rzeczy tego świata. Ledwie się przez to wszystko nie spóźniliśmy (spóźniłyśmy ;)) na boarding, ale jednak się udało. Nasz Ryanair z załogą, której angielskiego zupełnie nie dało się zrozumieć, wystartował w miarę zgodnie z planem.
A lot - wiadomo, lot jak lot, czyli same cuda. Cudem jest w ogóle to, że można znajdować się w powietrzu. Cudem jest oglądać swoje miasto z góry i cudem jest lecieć w chmurze, że nic już nie widać. I wzlecieć ponad chmury, tak że pod nami zostaje już tylko morze bitej śmietany, a nad nami i wokół nas niebieskie niebo samo w sobie. Wspaniale. Ale czas w samolocie bardzo szybko leci i zaraz przerzedziły się chmury, a zaczęło być widać coraz więcej jezior i rudawych pól. Norwegia wygląda z góry zupełnie inaczej, niż środek Polski. Bardziej dziko, ale wcale nie pusto, bo pełno jest koloru. Można by tak mieszkać nad Norwegią!
Przylecieliśmy również o czasie. Lotnisko Oslo Rygge (w rzeczywistości leżące POD małą miejscowością Moss, a od Oslo oddalone o jakieś 60 km) okazało się znacznie mniej okazałe niż nasze warszawskie, jednak z drugiej strony było bardziej zaciszne. W kontekście spania była to cecha szczególnie cenna, toteż szybko rozejrzeliśmy się za miejscówką na nasz kolektywny barłóg. Ze wspaniałego miejsca przy hali odlotów (tyle ławek!) niestety nas wyproszono, ale zaraz znaleźliśmy inny kącik. Jednak i tego było nam mało - ponieważ wieczór był jeszcze młody, zdecydowaliśmy, że pójdziemy zwiedzić Norwegię, począwszy od oddalonego o 3 km Rygge. Walizki pociągnęliśmy za sobą, a ruską torbę zostawiliśmy pod opieką innych osób nocujących na lotnisku. O, naiwni! Nawet nie zapytali, co jest w środku, a w tak ruskiej torbie mogło się mieścić przecież mnóstwo obciachowych świństw! I nie wstyd im było siedzieć koło niej. No, nie rozumiemy.
Mieliśmy nadzieję (którą zaszczepili w nas poznani koło lotniska Polacy), że będziemy mogli zabrać się do Rygge bezpłatnym autobusem jadącym na stację kolejową, z której jedzie się do Oslo. Już wsiadaliśmy, już wszystko wydawało się udane, gdy jednak okazało się, że w celu przejechania się owym busem trzeba albo posiadać bilet na pociąg, albo taki kupić :( Taka transakcja średnio nas urządzała, więc jednak poszliśmy na piechotę - na szczęście niedaleko, jakieś 3 km. Szliśmy zaś w stronę zachodzącego słońca, a po drodze przestrzegaliśmy wielkie koniki polne, by nie wlazły na biegnącą równolegle do naszego chodnika drogę szybkiego ruchu. Oby skutecznie. Rygge nie zachwyciło nas mnogością atrakcji - poza tym, że miasteczko było po prostu ładne i inne od tych, które znamy. Jeden czerwony dom był nawet pomalowany w białe ptaki - niechybnie Duchy Święte! Może zatem nie znaleźliśmy wielu zabytków, ale za to na pewnym prowizorycznym parkingu natknęliśmy się na stół z ławkami, który został tam postawiony specjalnie po to, abyśmy mogli odmówić tam nieszpory. Aby to jednak uczynić, musieliśmy zwilżyć nasze gardła - co za szczęście, że na stacji benzynowej była promocja na wodę, dzięki czemu 2 butelki półlitrowe można było nabyć już za jedyne 40 koron! Kiedy uświadomiliśmy sobie ich polską cenę (jedna korona = 55 groszy), miny nam trochę zrzedły, ale za to znacznie bardziej doceniliśmy szlachetny bukiet tego subtelnego trunku. Tak dobrej (i cennej) wody w życiu nie piliśmy i pewnie nie wypijemy! Niektórym przeszkadzało tylko, że drobiny złota nieco chrzęściły między zębami. Nie było jednak co narzekać.
Po nieszporach dzień się już nachylił - wróciliśmy więc na lotnisko, trochę już zmęczeni, a mieliśmy przecież przed sobą upojną noc na podłodze. Ku naszemu smutkowi, miejscówka, którą wcześniej sobie upatrzyliśmy, była już zajęta, podobnie jak wiele innych, atrakcyjnych nisz. Dla nas pozostała wnęka z automatem do robienia zdjęć, który w swej przedsiębiorczości przerobiliśmy na szafę, przebieralnię i sejf. A fotki można tam było zrobić już za 90 koron! Nasz kawałek podłogi pokryliśmy karimatą, wyciągnęliśmy śpiworki, a jedna z walizek służyła za stolik, gdy spożywaliśmy kolację. Dzień zwieńczyliśmy wyjątkowo liczną, bo siedmioosobową, partią Dixita. Należy zaznaczyć, że nie wszyscy do niej dotrwali - niektórzy wybrali dłuższy sen i zalegli na warstwie kartonów za regałem z czasopismami samolotowymi. Jak się okazało rano, postąpili bardzo mądrze..
Pozostali układali się do snu stopniowo, od momentu, gdy grę wypadało zakończyć, bo nas towarzysze niedoli, czyli inni ludzie śpiący na lotnisku, próbowali zasnąć. Niektórzy (czcigodni ;)) momentalnie padli na twarz i tak zostali aż do rana. Inni położyli się z klasą (Zuzia), czytając przed snem i osłaniając się od jasnego oświetlenia okularami przeciwsłonecznymi.
W końcu tylko my z Karolajną podjęłyśmy nierówną walkę ze snem. Trzeba było patrzeć na bagaże, a do tego popisać blogaska. Wytrzymałyśmy jednak tylko do jakiejś 2:45, po czym położyłyśmy się.
Spałyśmy smacznie.
A o 4:30 pan z obsługi obudził wszystkich śpioszków :(
 Olaboga! 120 ml!

 Nasze kubki węchowe już odlatują z radości.

Miażdżąca promocja! Zbieramy szczęki z podłogi. 

Fly me to the moon. A nawet samolot jest z harfą! 

Stangi + ruska torba = plus sto do wspaniałości zdjęcia. Zazdrościmy muzułmańskiej rodzinie. 

Bardzo subtelna autostopowa sugestia. Niestety, nie poskutkowała :( 

Ten pełen radosnego napięcia wzrok może mówić tylko jedno. Za chwilę liturgia godzin! <3 

Ten stół miał napisane z boku: "Dla Studni na nieszpory. Miłego!" 

A my zamierzaliśmy się wyspać :( 

 Emocje sięgają zenitu, choć znany pokerzysta Kuba nie daje po sobie poznać.

Jeżeli spać na lotnisku, to tylko w dobrym stylu!

***
Ten post jest pisany z pamięci, już w Dublinie. Ale musi zostać napisanym, toteż zostaje nim.