wtorek, 20 sierpnia 2013

Na początek - w drodze

Witajcie, nasi drodzy, a w przyszłości także wierni czytelnicy! Piszemy dla Was po pierwszym dniu naszej stopniowej podróży do Irlandii. Stopniowej - bo póki co dotarliśmy dopiero pod Oslo, ale jak dobrze pójdzie, jutro już dostaniemy się na zieloną wyspę. Ale jutro będzie futro - teraz ważniejsze, co było dziś.
Na początku było... spotkanie. Człowieka z człowiekiem, a właściwie dziesięciu osób ze sobą nawzajem (bo Leszczi pojechała już wcześniej i teraz siedzi w Dublinie). Umówiliśmy się na 13, by najpierw wspólnie uczestniczyć w mszy w duszpasterskiej kaplicy, a potem zjeść obiad. Ze świadomością, że równie porządnego posiłku w ciągu najbliższych 10 dni nie zjemy (niektórzy twierdzili nawet, że dawno takiego nie jedli) napakowaliśmy nasze brzuchy wielką ilością przyniesionych z własnych kuchni pokarmów. Było to mądre działanie, ponieważ dzięki temu zyskaliśmy sporo kilogramów w naszych walizkach - które (kilogramy, nie walizki), jak się za chwilę okazało przy ostatecznym pakowaniu, stały się towarem deficytowym. Nawet nasza ruska torba na śpiwory (której zdjęcia poniżej) przekroczyła znacząco dozwoloną masę 15 kg, więc trzeba było wyjąć z niej 1,5 l wody i kilka paczek wędlin. Te drugie powędrowały jednak do naszych walizek podręcznych, gdzie było jeszcze trochę luzu. Zdołaliśmy dołożyć jeszcze kilka planszówek, kabanosy (!) i prawie mogliśmy biec na przystanek autobusu 148. Prawie, ponieważ okazało się, że tych 15 kilo to niezbyt wdzięczny towar do niesienia przez niemal kilometrowy odcinek do przystanku. Tak więc udało nam się znaleźć w służewskim konwencie Braci Kaznodziejów szofera - nieocenionego duszpasterza Krzysztofa M. OP - i tym sposobem ruska torba, większość walizek, a także o. Łukasz, Edyta i Mikołaj zyskali transport na lotnisko. Reszta pobiegła na autobus, który przyjechał nie dość, że planowo, to jeszcze puściusieńki! Tak to jest, że się otrzymuje więcej łask, niż się prosi.
Na lotnisku spotkaliśmy jeszcze Julkę, która była tak miła, że nas odprowadziła machaniem - potem towarzyszyli jej inni drodzy ze Studni. My zaś ustawiliśmy się w kolejkę do kontroli bezpieczeństwa. Niestety okazało się, że do samolotu nie wolno wnosić bomb, i wszystkie musieliśmy zostawić przed bramkami :( Poza tym kazali nam pościągać buty, powyjmować laptopy i w ogóle zrobili musztrę godną lepszej sprawy. Oczywiście, rozumiemy to. Sami nie chcielibyśmy podróżować w jednym samolocie z pasażerami, którzy mają w swoich walizkach pojemniki na płyny o zawartości większej niż 100 ml.
Wiecie, co jest najlepsze po TAMTEJ stronie kontroli bezpieczeństwa. Duty free. Nie, żebyśmy coś tam kupowali (jesteśmy ponadto), ale w sumie fajnie sobie powąchać tysiące pięknych perfum. Do tej pory pachniemy cudnie od tamtejszych testerów.. Okazało się jednak, ku naszemu gorzkiemu zawodowi, że sławione Chanel nr 5 to nic innego jak woda z mydłem :( I tak w starciu z rzeczywistością upadają wielkie rzeczy tego świata. Ledwie się przez to wszystko nie spóźniliśmy (spóźniłyśmy ;)) na boarding, ale jednak się udało. Nasz Ryanair z załogą, której angielskiego zupełnie nie dało się zrozumieć, wystartował w miarę zgodnie z planem.
A lot - wiadomo, lot jak lot, czyli same cuda. Cudem jest w ogóle to, że można znajdować się w powietrzu. Cudem jest oglądać swoje miasto z góry i cudem jest lecieć w chmurze, że nic już nie widać. I wzlecieć ponad chmury, tak że pod nami zostaje już tylko morze bitej śmietany, a nad nami i wokół nas niebieskie niebo samo w sobie. Wspaniale. Ale czas w samolocie bardzo szybko leci i zaraz przerzedziły się chmury, a zaczęło być widać coraz więcej jezior i rudawych pól. Norwegia wygląda z góry zupełnie inaczej, niż środek Polski. Bardziej dziko, ale wcale nie pusto, bo pełno jest koloru. Można by tak mieszkać nad Norwegią!
Przylecieliśmy również o czasie. Lotnisko Oslo Rygge (w rzeczywistości leżące POD małą miejscowością Moss, a od Oslo oddalone o jakieś 60 km) okazało się znacznie mniej okazałe niż nasze warszawskie, jednak z drugiej strony było bardziej zaciszne. W kontekście spania była to cecha szczególnie cenna, toteż szybko rozejrzeliśmy się za miejscówką na nasz kolektywny barłóg. Ze wspaniałego miejsca przy hali odlotów (tyle ławek!) niestety nas wyproszono, ale zaraz znaleźliśmy inny kącik. Jednak i tego było nam mało - ponieważ wieczór był jeszcze młody, zdecydowaliśmy, że pójdziemy zwiedzić Norwegię, począwszy od oddalonego o 3 km Rygge. Walizki pociągnęliśmy za sobą, a ruską torbę zostawiliśmy pod opieką innych osób nocujących na lotnisku. O, naiwni! Nawet nie zapytali, co jest w środku, a w tak ruskiej torbie mogło się mieścić przecież mnóstwo obciachowych świństw! I nie wstyd im było siedzieć koło niej. No, nie rozumiemy.
Mieliśmy nadzieję (którą zaszczepili w nas poznani koło lotniska Polacy), że będziemy mogli zabrać się do Rygge bezpłatnym autobusem jadącym na stację kolejową, z której jedzie się do Oslo. Już wsiadaliśmy, już wszystko wydawało się udane, gdy jednak okazało się, że w celu przejechania się owym busem trzeba albo posiadać bilet na pociąg, albo taki kupić :( Taka transakcja średnio nas urządzała, więc jednak poszliśmy na piechotę - na szczęście niedaleko, jakieś 3 km. Szliśmy zaś w stronę zachodzącego słońca, a po drodze przestrzegaliśmy wielkie koniki polne, by nie wlazły na biegnącą równolegle do naszego chodnika drogę szybkiego ruchu. Oby skutecznie. Rygge nie zachwyciło nas mnogością atrakcji - poza tym, że miasteczko było po prostu ładne i inne od tych, które znamy. Jeden czerwony dom był nawet pomalowany w białe ptaki - niechybnie Duchy Święte! Może zatem nie znaleźliśmy wielu zabytków, ale za to na pewnym prowizorycznym parkingu natknęliśmy się na stół z ławkami, który został tam postawiony specjalnie po to, abyśmy mogli odmówić tam nieszpory. Aby to jednak uczynić, musieliśmy zwilżyć nasze gardła - co za szczęście, że na stacji benzynowej była promocja na wodę, dzięki czemu 2 butelki półlitrowe można było nabyć już za jedyne 40 koron! Kiedy uświadomiliśmy sobie ich polską cenę (jedna korona = 55 groszy), miny nam trochę zrzedły, ale za to znacznie bardziej doceniliśmy szlachetny bukiet tego subtelnego trunku. Tak dobrej (i cennej) wody w życiu nie piliśmy i pewnie nie wypijemy! Niektórym przeszkadzało tylko, że drobiny złota nieco chrzęściły między zębami. Nie było jednak co narzekać.
Po nieszporach dzień się już nachylił - wróciliśmy więc na lotnisko, trochę już zmęczeni, a mieliśmy przecież przed sobą upojną noc na podłodze. Ku naszemu smutkowi, miejscówka, którą wcześniej sobie upatrzyliśmy, była już zajęta, podobnie jak wiele innych, atrakcyjnych nisz. Dla nas pozostała wnęka z automatem do robienia zdjęć, który w swej przedsiębiorczości przerobiliśmy na szafę, przebieralnię i sejf. A fotki można tam było zrobić już za 90 koron! Nasz kawałek podłogi pokryliśmy karimatą, wyciągnęliśmy śpiworki, a jedna z walizek służyła za stolik, gdy spożywaliśmy kolację. Dzień zwieńczyliśmy wyjątkowo liczną, bo siedmioosobową, partią Dixita. Należy zaznaczyć, że nie wszyscy do niej dotrwali - niektórzy wybrali dłuższy sen i zalegli na warstwie kartonów za regałem z czasopismami samolotowymi. Jak się okazało rano, postąpili bardzo mądrze..
Pozostali układali się do snu stopniowo, od momentu, gdy grę wypadało zakończyć, bo nas towarzysze niedoli, czyli inni ludzie śpiący na lotnisku, próbowali zasnąć. Niektórzy (czcigodni ;)) momentalnie padli na twarz i tak zostali aż do rana. Inni położyli się z klasą (Zuzia), czytając przed snem i osłaniając się od jasnego oświetlenia okularami przeciwsłonecznymi.
W końcu tylko my z Karolajną podjęłyśmy nierówną walkę ze snem. Trzeba było patrzeć na bagaże, a do tego popisać blogaska. Wytrzymałyśmy jednak tylko do jakiejś 2:45, po czym położyłyśmy się.
Spałyśmy smacznie.
A o 4:30 pan z obsługi obudził wszystkich śpioszków :(
 Olaboga! 120 ml!

 Nasze kubki węchowe już odlatują z radości.

Miażdżąca promocja! Zbieramy szczęki z podłogi. 

Fly me to the moon. A nawet samolot jest z harfą! 

Stangi + ruska torba = plus sto do wspaniałości zdjęcia. Zazdrościmy muzułmańskiej rodzinie. 

Bardzo subtelna autostopowa sugestia. Niestety, nie poskutkowała :( 

Ten pełen radosnego napięcia wzrok może mówić tylko jedno. Za chwilę liturgia godzin! <3 

Ten stół miał napisane z boku: "Dla Studni na nieszpory. Miłego!" 

A my zamierzaliśmy się wyspać :( 

 Emocje sięgają zenitu, choć znany pokerzysta Kuba nie daje po sobie poznać.

Jeżeli spać na lotnisku, to tylko w dobrym stylu!

***
Ten post jest pisany z pamięci, już w Dublinie. Ale musi zostać napisanym, toteż zostaje nim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz