sobota, 31 sierpnia 2013

Czwartek 22 sie: ten z basarasem

Czwartek, jak to zresztą często bywa, był dla nas dniem czwartym. A także pełnym atrakcji i zmian! Musieliśmy bowiem wstać naprawdę wcześnie z naszej cudownie wygodnej podłogi, by się spakować i wyruszać dalej w trasę. Zaliczyliśmy, oczywiście, klasztorne śniadanko (mleko + miliony płatków oraz tosty z marmoladą pomarańczową lub solonym masłem, mniam mniam), podczas którego gawędziliśmy jeszcze z ojcem, który oprowadzał nas po klasztorze poprzedniego dnia. Rozmowa zeszła na język irlandzki, a to za sprawą dworca autobusowego, na który potrzebowaliśmy dojechać; na planie miasta wypisano jego nazwę – BUSÁRAS. No i powiedzcie teraz, drodzy, któż, siląc się na angielską wymowę tego słowa, nie wydałby z siebie wdzięcznego: ['basaras]? (sylaba poprzedzona apostrofem jest, jak chcą zasady zapisu fonetycznego, akcentowana). Ojciec (o imieniu, które w dalszym ciągu pozostaje mi nieznane :() zaśmiał się tylko i poprawił: [bas'aaaaaaras]. Bo to właśnie irlandzkie słowo oznaczające skrzyżowanie autobusu z budynkiem, czyli dworzec autobusowy. W sumie nasza wersja brzmiała niezbyt udanie – trochę jak nazwa dinozaura albo nosorożca! Mimo wszystko bardzo trudno nam się było przestawić na bycie w porządku z irlandzką wymową i ciągle wyskakiwaliśmy z basarasem – na co ojciec, jako prawdziwy chrześcijanin, zamiast załamywać nad nami ręce powiedział „Ojcze Nasz” po irlandzku. No dobra, poprosiliśmy go o to. Poczuliśmy się przez tę chwilę jak cofnięci setki lat w czasie! Język, wiadomo, jest do niczego niepodobny, starożytny i w ogóle magiczny. Aż przytoczę z Wikipedii, jak to wygląda.. choć brzmi, oczywiście, w sposób jeszcze dziwniejszy i nie dający się wywnioskować z zapisu.

Ár nAthair, atá ar Neamh,
Go naofar D'ainm.
Go dtaga Do ríocht.
Go ndéantar Do thoil,
Ar an Talamh mar a dhéantar ar Neamh.
Ár n-arán laethúil tabhair dúinn inniu.
Agus maith dúinn ár bhfiacha,
Mar a mhaithimidne dár bhféichiúna féin.
Agus ná lig sinn i gcathú;
Ach saor sinn ó olc.
Aiméan.
Tak że tego. Posileni w tak wielkim stopniu na ciele i na duchu mogliśmy spokojnie wyruszać na spotkanie przygody. Wersje wydarzeń były dwie: większość zabierała swe walizeczki i jechała do Dublina, by przemierzyć jeszcze te rejony, które wielce nęciły tajemniczością lub zielenią, a nie zostały dotąd zeksplorowane. Znakomita mniejszość (Edyta i Mikołaj) zamierzała wybrać się na wzgórza w Tallaght, które również przyciągały swą dziką urodą. O. Łukasz natomiast rzucił się w szalony wir życia klasztornego: miał trochę odpocząć, a trochę pointegrować się ze współbraćmi, między innymi z przeorem Donalem, który wcześniej zarządzał konwentem w Galway, a w ogóle to przypominał wiewióreczkę. Dopiero z perspektywy czasu jestem w stanie docenić przebiegłość tej ostatniej trójki: zostali w Tallaght specjalnie po to, aby móc później na wyłączność pławić się w chwale ruskiej torby, którą mieli przetransportować na 'basaras. Ten złowrogi geniusz wprawia mnie w osłupienie!
Szczegóły ich działania pozostały dla mnie tajemnicą. Wiem jedynie, co porabiali ci, którzy wyruszyli na rekonkwistę Dublina. Wymyśliliśmy, że tym razem możemy przejechać się tramwajem Luas, który zawoził nas nieco bardziej na północ, niż zrobiłby to autobus – a więc właśnie tam, gdzie chcieliśmy się dostać. Niestety, jego przystanek znajdował się nieco dalej, ale dało nam to tylko okazję do dogłębniejszego zwiedzenia goszczącej nas miejscowości. Po drodze minęliśmy buty zwieszające się nad nami z latarni (trochę jak w „Dużej rybie”), egzotyczną placówkę mieszczącą, cytuję żywcem, „studio paznokci” i „zakład fryzjerski”, a także mały uniwersytecik (to już niezależnie od paznokci). W końcu zobaczyliśmy nasz pociąg obiecany. Stał bardzo cierpliwie na swojej stacyjce, która na szczęście była pierwszą na tej trasie. Musieliśmy jeszcze kupić bilety w automacie. Płatności za przewóz kolejką Luas (to po irlandzku „prędkość”) zależą od strefy, do której chce się dojechać. My wybieraliśmy się do centrum, więc zapłaciliśmy 2,5 €. Hej! To mniej niż za autobus, a taki elegancki pojazd! Przypomina w gruncie rzeczy nasze porządniejsze SKM-ki, lecz do metra podobny jest w tym, że ma tylko dwie trasy – czerwoną i zieloną. Na chwilę serca podeszły nam do gardeł, bo w momencie, gdy byliśmy już gotowi z biletami, drzwi kolejki zamknęły się nam dosłownie przed nosem. Do stu tysięcy beczek wielorybiego tłuszczu! Okej, pociąg jednak nie uciekł, drzwi rozsunęły się i mogliśmy wsiąść.
Rozsiedliśmy się wygodnie i planowaliśmy zagospodarowanie nadciągających godzin. Tymczasem mijaliśmy przystanki o bardzo malowniczych, plastycznych nazwach: Red Cow, Bluebell, Blackhorse i Goldenbridge. Uważam, że w Warszawie też powinniśmy dorobić się stacji metra o nazwie Czerwona Krowa. Bardzo smutne w sumie, że jeszcze jej na mamy. Mieszkałabym. Zresztą nie wiadomo w ogóle, co w tej trasie najlepsze! Gdyż po chwili przenieśliśmy się w czasie i przestrzeni, zatrzymując się na stacji Fatima. Och, gdybyż to jeszcze był 13. dzień miesiąca, cóż za wspaniała byłaby to pielgrzymka! Ale był to 21, więc olaliśmy (czego dowodem jest poniższe zdjęcie) i pojechaliśmy dalej.
Couldn't care less.

Plan ataku na Dublin był taki:
Zuzia i Kuba → desant na stacji Houston, potem przedarcie się do Phoenix Park i wykonanie dokumentacji fotograficznej terytorium przeciwnika.
Stangi, Aneta, Marta, Karla i Maria → opanowanie przystanku Four Courts, następnie przemarsz przez teren zabudowy średniowiecznej i rekonesans. W wyniku tego ostatniego namierzyliśmy miejsce w parku, gdzie w XIX stuleciu urodził się jakiś apostoł (kościoła dziwnego, choć chrześcijańskiego), a nieco dalej polski kościół. Była tam figura św. Judy Tadeusza, czyli... St. Jude. Piosenka „Hey, Jude” (Hej, Judo Tadeuszu) nabiera niniejszym nowego wymiaru. Niestety, na tym etapie nasze oddziały zostały rozbite :( i poruszaliśmy się ewangelicznie, bo mniej więcej dwójkami.
Mogę opowiedzieć tylko o tym, co robiłyśmy z Karlą. Otóż dzielnie przemaszerowałyśmy przez areał oznaczony na planie miasta jako „Viking/Medieval Area”, następnie wkroczyłyśmy do sławnej dzielnicy Temple Bar, znanej z licznych pubów, sklepików i ogólnie artystycznej atmosfery. Było nam tam rzeczywiście bardzo słodko! Primo, ponieważ znalazłyśmy wspaniały sklep ze słodyczami, gdzie z głośników leciały stare szlagiery, a do kupienia były kanapki do złudzenia przypominające te, które dostać można w Coffee Heaven, lecz zrobione z marshmallow (!!). Trafiłyśmy też do uroczego sklepu z rękodziełem, pełnego kapeluszy, dziwacznej biżuterii i bibelotów. W ogóle było tam ładnie, choć nie za bardzo było gdzie się zatrzymać. Byłyśmy jednak tak wspaniałymi, kochanymi koleżankami, że kupiłyśmy chleb na wspólny posiłek w irlandzkim basie.
Naszym ostatnim celem był kościół dominikanów - St. Saviour's Priory (w odróżnieniu od naszego St. Mary's). Trochę podreptałyśmy i był. A jaki piękny!... Strzelisty, z gotyckimi łukami i starymi witrażami. Zaśpiewałyśmy aż z tego Modlitwę Dominikańską. Można by tam być zawsze. A ledwo kto wpadł poza nami, ze dwie osoby może... Posiedziałyśmy z 15 minut i dalejże biegiem na basarasa! 
U dominiksów w Dublinie <3

Byliśmy bowiem umówieni o 13.30 zresztą oddziału, o 13.45 zaś z tymi, których opromieniała gloria ruskiej torby. W miarę udało się zejść w jedno miejsce i ustawiliśmy się w kolejce do busa, który z kolei miał odjechać o 14. Pan kierowca był W SZO-KU na wieść, że jest nas taki tłum, ponieważ nigdy jeszcze nie przyjmował do basa grupy o tak niezrównanej liczebności. Dostaliśmy bilet długi na kilometr i wspięliśmy się na pięterko. Uprzedzam pytanie – wifka niby była, ale nie działała :( więc musieliśmy niestety wyglądać przez okna.
No dobra, było pięknie. Mijaliśmy wiele krajobrazów, a jeden był bardziej zielony od drugiego. Trafiliśmy zresztą na piękną pogodę, więc wszystko wyglądało bardzo optymistycznie, i góry w oddali, i białe koniki w przybliży. Z rzeczy do oglądania mieliśmy jeszcze telewizorek, na którym wyświetlano... widok szosy, którą przemierzaliśmy, z perspektywy naszego kierowcy. Pytanie konkursowe: What is the point?! (ang. co jest ten punkt).
Jechaliśmy po niezłych opłotkach, więc do Galway dotarliśmy dopiero po jakichś 3,5 godziny. Do klasztoru zaprowadził nas ten, który na co dzień wielu prowadzi do zakonu – a więc Father Lucas. Nie był to bowiem pierwszy raz, kiedy przemierzał tę trasę; robił to już wielokrotnie, a za pierwszym razem wtedy, kiedy przed paru laty jako brat student przyjechał tu na kurs językowy. Dotarliśmy na miejsce w miarę szybko, mijając po drodze wiele lumpeksów (<3) i przykładnie łamiąc przepisy dotyczące przekraczania jezdni.
Pokłoń się, chłopcze!

Przeor w Galway (a zarazem, jak się okazało, były prowincjał :o) na szczęście był na miejscu i nie kazał na siebie długo czekać. Zaprowadził nas do sporej sali duszpasterskiej i bardzo miło powiedział, że to będzie teraz nasz dom. Wyposażenie było tu bogatsze niż w Tallaght, bo dość dużo stołów, blat, zlewozmywak, sporo naczyń i urządzenia do gotowania wody. Do naszej dyspozycji były też maty, koce i poduszki, więc mogliśmy urządzić sobie całkiem godziwe barłogi. Oprócz tego na krótkiej drodze do łazienki natrafiliśmy na nieużywany pokoik, w którym były dwa łóżka z podwójnymi materacami. W sumie dziwię się dziś, że wparowaliśmy do niego, nie zapytawszy, ale nikt się nie gniewał.
Kolejną wielką zaletą mieszkania w Galway była KUCHNIA! Mogliśmy z niej korzystać, pod tym tylko warunkiem, że będzie tam przebywać tylko jedna osoba w towarzystwie Fathera. Tego dnia nie zrobiliśmy jednak jeszcze użytku z tego dobrodziejstwa i przejechaliśmy kolejny dzionek na zupkach z kanapeczkami. Lecz nigdy się to już nie powtórzyło!
Niebawem odwiedziła nas Najlepsza Kasia, która prowadzi śpiew na polskich mszach, a w ogóle to była wcześniej w duszpasterstwie akademickim w Lublinie (to obok Dublina), studiowała weterynarię, a teraz pracuje jako kucharz w jednej z lepszych restauracji w Galway. Bardzo chciała z nami śpiewać na mszy, lecz gardło jej ogarnął zaraz i nie mogła :( Na szczęście dołączył do nas też brat Marcin (przez niektórych mylnie zwany po prostu Marcinem) i śpiewał pięknie tenorem. Podobnie jak kiedyś Father Lucas, teraz i on zgłębiał w Galway tajniki angielszczyzny.
Pośpiewawszy chwilę, udaliśmy się na mszę (19.30), by na niej, zresztą, kontynuować śpiewanie. Odprawiał ją pewien wesoły ojczulek. Nie był to jednak jeszcze nasz Ulubieniec i Faworyt... Niektórych z nas spotkał do tego wszystkiego szoking, ponieważ służbę liturgiczną stanowiły wyłącznie panie, oznaczone specjalną szarfą z krzyżem. Wszystko okej, ale gdy przyszło do rozdawania komunii, dla pewnej grupy (w końcu był to wyjazd scholi i ministrantów..) było to już za wiele. To znaczy – początek szkoły miłości.
Po mszy odmówiliśmy nieszpory, a potem, zgarnąwszy Marcina (BRATA Marcina) poszliśmy nie gdzie indziej, jak do pubu – Monroe's, jednego ze starszych i lepszych, jak głosiły internety. Akurat w czwartek, trzeba przyznać, Monroe's nie osiąga szczytu swojej świetności (tej doświadczyliśmy bowiem dopiero we wtorek). Zwłaszcza jeśli siedzi się w mniejszej, bocznej sali, która nie ma nawet pubowego wystroju, za to wyposażona jest w ogromny telewizor, w którym można śledzić emocjonujące zmagania ludzkości z kijem i piłeczką do golfa. W większej sali grał jakiś zespół – dwóch chłopa z gitarami, ale muzyka chyba nawet nie była specjalnie irlandzka :( daliśmy za wygraną, dokończyliśmy guinessy i wyruszyliśmy na nocny spacerek po Galway – co najmniej interesujący.
Polish your Polish. Zuzia wzruszona :o


A potem lulu. Teraz też. Nighty night.

1 komentarz:

  1. Cudne! Tylu szuka sobie miejsca w życiu, a przecież jest niebo nad Norwegią! Super się czyta, aż chcąc nie chcąc czuje się respekt przed ruską torbą! A.

    OdpowiedzUsuń