Straszne to oszukaństwo,
że jest już środa, a ja chcę używać określenia „dziś” w
odniesieniu do wtorku. Fakty są takie, że bardzo było mało czasu
przez tamte dni, by opisać wrażenia, zwłaszcza że poniedziałkowe
były jeszcze nieopisane. Ale nadróbmy to szybko! Może w formie
planu dnia.
4:30 – pobudka. Pewien
bardzo miły pan zszedł całe lotnisko, żeby powiedzieć nam i
kilkudziesięciu innym śpiącym spośród różnych nacji, żebyśmy
wstawali. Na pewno chodziło o to, że niedługo miał być wschód
słońca i pan bardzo nie chciał, byśmy przegapili coś tak
pięknego. Trochę zwinęliśmy nasze rzeczy i podzieliliśmy się na
grupy: aktywną fizycznie (która zamierzała udać się nad jezioro,
wg Google Maps znajdujące się całkiem niedaleko) oraz umysłowo
(która rozłożyła planszę do Osadników i nie zawahała się jej
użyć). Nie zapominajmy o Edycie i Anecie, które ze swoim barłogiem
za bankomatem i pod regałem z gazetami, a więc w zaciszu, zrobiły
interes życia. Pan lotniskowy chyba nawet je obudził, ale nie
nalegał.
Przytulne łóżeczko Edyty <3
5:00 – wschód słońca,
jutrznia i śniadanie. Wyszliśmy z lotniska, by zgodnie z drogą
wskazaną przez Google Maps dotrzeć nad jezioro – to chyba nawet
był fiord. Ach, Norwegia! Niestety, szybko okazało się, że
wszystkie możliwe trasy w tamtym kierunku zostały już dawno
zaanektowane przez samoloty i zamknięte siatką :( więc w
kontekście jeziora musieliśmy obejść się smakiem. Byliśmy
jednak niestrudzeni! I zadowoliliśmy się wschodem słońca, które
ładnie podnosiło się akurat zza niewielkiego lasku rosnącego za
pasem startowym. Umiejscowiliśmy się w dozwolonym miejscu między
hangarami i powiedzieliśmy jutrznię, aż nawiedziło nas wschodzące
słońce, choć nie z aż tak wysoka. Następnie zrobiliśmy
kanapeczki z salami, a także spożyliśmy upieczone przez Karolkę
jeszcze w Warszawie ciastka z żurawiną – jakże pyszne! Na koniec
odprowadziliśmy wzrokiem jeszcze kilka samolotów, które startowały
koło 6:30. Dla jednych było to zjawisko oczywiste, dla innych
niepojęte.
Dzięki kochanemu panu z lotniska naprawdę wstaliśmy wcześniej niż słoneczko :* :*
Aby oświecić tych, co w mroku i cieniu śmierci... jadają?
9:00 – boarding i lot.
Kiedy powróciliśmy z jutrzni, zostało nam wcale niewiele czasu na
zgłoszenie się do samolotu. Popakowaliśmy planszówki i jedzenia,
nadaliśmy bagaż rejestrowany (jakoś utył, ale dało radę!) i
udaliśmy się do bramek. A tam – szok! Walizeczka przejeżdża
przez prześwietlenie, pani lotniskowa podchodzi i pyta, czy to yours
i czy może sobie zobaczyć. Ostatecznie stwierdziła, że margaryna
(550 g) jest płynem, podobnie jak dwa pasztety. Pani bez słowa
wyłowiła wszystkie te dobra i zręcznym ruchem umieściła je w
śmietniku. Barbarzyństwo! Jedyne wytłumaczenie, jakie możemy
znaleźć, jest takie, że obsługę lotniska też pokonały wysokie
norweskie ceny (np. 100 koron za margarynę pewnie) i dlatego poluje
ona na darmowe żarcie. Wyjaśnienie to o tyle trzyma się kupy, że
dobrze odżywiony personel polskiego lotniska nie połasił się ani
trochę na nasze specjały. I czym teraz posmarujemy kanapeczki!
Za
kontrolą bezpieczeństwa czekała nas co prawda rekompensata
doznanych przykrości – z jednej strony pub bardziej irlandzki niż
w samej Irlandii (serio), a z drugiej kapitalny plac zabaw, na którym
można było skompletować własne stado czworonożnych istot z
pianki. Fotografie poniżej.
GIŃ!
Zuzia i jej stado.
Trochę
czekaliśmy na siebie nawzajem, aż w końcu, kiedy osiągnęliśmy
koniec kolejki do naszej bramki, byliśmy oczywiście jednymi z
ostatnich. W kolejce widzieliśmy jednak wielkie dziwy, a w sumie to
małe, bo dotyczyły w głównej mierze dzieci. Po pierwsze to, co
dziwić nie przestaje, czyli dzieci posiadające dar języków i
władające z łatwością obcą mową, nad którą inni łamią
sobie głowy. To brzmi już niemal sztucznie, gdy dzieciaczki te
wypowiadają okrągłe, wysmakowane zdania! Po drugie był tam
rozczulający chłopiec (4 l.), który mimo że dzierżył w rękach
jakiś dopiero co kupiony prezent (w norweskim duty free, czyli za
ciężką kasę) strasznie o coś płakał. Kiedy jednak jego mama
oddalała się, chłopcu nagle – magicznie! - się poprawiało i
tylko bacznie obserwował rozwój sytuacji. Kiedy zaś mama wracała,
chłopcem znowu wstrząsał szloch i łkanie, żeby było jasne, że
on bez tego kolejnego prezentu naprawdę, naprawdę zapłacze się na
śmierć. Mama dawała się nabrać, a nam było trochę smutno,
jaka to czasem bujda na resorach z tą niewinnością dzieci. Na
koniec uniosło nasze duchy (lifted our spirits)
odkrycie, że jak się jest dzieciaczkiem, to można jeździć na
walizce ciągnionej przez tatę. I od razu się to całe podróżowanie
robi bardziej znośne!
W
samolocie po staremu – szybko, wysoko i pięknie, a do tego
mieliśmy miejscówki przy oknach. Przebiwszy się przez rozliczne
warstwy chmur, po dwóch godzinach (ok. 12) wylądowaliśmy w
Dublinie. Pierwszym zaskoczeniem na lotnisku był dla nas przedziwny
irlandzki język, który na różnych tablicach i drogowskazach
figurował jako pierwszy przed angielskim (mimo że, jak
dowiedzieliśmy się później, używa go w Irlandii mniej osób niż
polskiego...). Następnie ku naszej radości okazało się, że jest
godzinę wcześniej, niż było. Hura! Zyskaliśmy godzinę życia i
mogliśmy zaktualizować nasze plany. Obejmowały one skokowy
przejazd do klasztoru w Tallaght (nieco na południowy zachód od
Dublina), który tak bardzo uprzejmie opracowała dla nas Joanna
Leszczyńska. Pan w okienku informacyjnym Dublin Bus sprzedał nam
kupę biletów i powiedział, że całą tę trasę (z północnych
do południowych przedmieść) spokojnie przejedziemy na jednym
90-minutowym bilecie. Dobra wiadomość! To tylko 2,60 €, podczas
gdy inne formy dojazdu kosztowały 6 albo nawet 8 €.
Zdjęć z eleganckimi bagażami nigdy za wiele :)
Poszliśmy
na przystanek autobusu, który miał nas wieźć do centrum (16), a
tam Leszczi! Nie tak zupełnie przypadkiem, ale i tak bardzo miło.
Była tam, ponieważ w tym właśnie momencie miała wsiadać do
swojego autobusu do Galway. Wdaliśmy się z nią więc w sympatyczną
pogawędkę (bo kto by się nie wdał), mimo iż nasz bus stał już
na przystanku z zamiarem odjazdu. Nasza dobra ekipa ładowała się
już gęsiego do środka, gdy nagle drzwi zamknęły się i czworo z
nas zostało poza autobusem! Czyli o. Łukasz, Zuzia, Karolina i
Maria. Ludzie słabszego ducha byliby w tym momencie przerażeni, ale
my takimi nie jesteśmy. Pojechaliśmy kolejnym autobusem 10 minut
później i bardzo uważaliśmy na przystanki – co nie jest łatwe,
bo bus zatrzymuje się tylko na żądanie, a nigdzie w środku nie
wisi opis trasy ani lista przystanków! Na szczęście wisiało
przynajmniej WiFi (co jednak wcale nie jest tak powszechne), więc
mogliśmy śledzić wszystko za pomocą smartfona – a także za
pomocą oczu, zwłaszcza że autobus był piętrowy. Z przyjemnością
obserwowaliśmy więc podmiejskie i coraz bardziej miejskie
krajobrazy Dublina, a mieliśmy też sporo mocnych wrażeń, gdyż
autobus jechał po złej stronie drogi i wciąż mieliśmy wrażenie,
że władujemy się w jadących z naprzeciwka. Wreszcie poczuliśmy,
że to nasz czas, i wysiedliśmy na przystanku O'Connel/Cathedral.
Stamtąd pobiegliśmy z naszymi walizeczkami (na szczęście ruska
torba pojechała pierwszym autobusem!) przez zatłoczone chodniki
centrum miasta. Minęliśmy Spire – przewysoką iglicę stanowiącą
punkt odniesienia w promieniu paru kilometrów – i przekroczyliśmy
rzekę Liffey. Wpadliśmy jeszcze na chwilę do informacji
turystycznej, by uzyskać informacje na temat przystanku, z którego
mieliśmy dojechać już do ostatecznego celu naszej dwudniowej
podróży. Dostaliśmy też spod lady piękną mapę Dublina.
Czekamy na właściwy moment (w którym przyjedzie autobus).
Trochę
nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie jest reszta wycieczki, ale
stwierdziliśmy, że i tak jedziemy na miejsce wyznaczonym autobusem
27. Wkrótce przyjechał – i jakże miłe było nasze zaskoczenie,
gdy za drzwiami ujrzeliśmy znajome czerwono-niebieskie pasy naszej
ruskiej torby! A zatem pierwsza transza podróżników wsiadła na
pokład po prostu przystanek wcześniej. Tym razem nieco trudniej
było nam zorientować się w trasie, bo WiFi nas nie przenikało.
Mieliśmy też inny problem: nasze bilety miały być ważne tylko 90
minut i termin ten nieubłaganie dobiegał ku końcowi. Zaczęliśmy
trochę panikować – nie wiedzieliśmy nie tylko, gdzie wysiąść,
lecz także jak nie zostać pasażerami na gapę. W porywie rozpaczy
zwróciliśmy się po radę do kierowcy... który całkowicie rozwiał
nasze obawy. Po pierwsze, powiedział, że nasze bilety są jeszcze
spoko ważne – i faktycznie, przyjrzeliśmy się i było napisane,
że w ciągu 90 minut od skasowania powinna zacząć się
ostatnia podróż. A o końcu jazdy w Tallaght kierowca miał nas sam
poinformować. Odprężyliśmy się i podziwialiśmy Wzgórza
Wicklow, które ni stąd, ni zowąd wyrastały z płaskich obszarów
na południowy zachód od Dublina.
Jeszcze
z okien autobusu zobaczyliśmy nasz wypasiony klasztor, a chwilę
potem byliśmy już na jego terenie. Wyglądał jak zamek, pokryty
szarym kamieniem i porośnięty bluszczem, ozdobiony licznymi
mansardami. O. Łukasz wyprzedził nas i poszedł do klasztoru, by
nas zaanonsować, a my zostaliśmy przy wejściu i rozsiedliśmy się
na schodkach i na najmiększej trawie. W ogrodzie przed klasztorem
mogliśmy podziwiać niespotykane dla nas rośliny: ostrokrzew, coś
w rodzaju ogromnego ostu oraz palmę. Wśród zieleni stały też
figury św. Dominika i Maryi. Zapanowała wśród nas lekka
konsternacja, kiedy Ojciec wyszedł do nas i powiedział, że przeor,
z którym się kontaktował, wyjechał i że nikt się nas nie
spodziewał, i że wszyscy są w szoku. Przyjmowanie gromady młodych
ludzi, którzy marzą o przespaniu się na podłodze, nie było
najwyraźniej czymś, co w tym klasztorze zdarza się często. Zaraz
jednak sytuacja została opanowana i jeden z miejscowych ojców
zaprowadził nas do sali, która miała zostać naszą sypialnią.
Był to spory pokój, w którym można organizować spotkania
duszpasterskie i konferencje, jak również grać na pianinie i
organizować komuś rehabilitację, bo stały tam także łóżko
ortopedyczne oraz składany wózek inwalidzki. Mieliśmy do
dyspozycji piękne, odnowione łazienki w angielskim stylu: zasuwki w
drzwiach toalet były wyposażone w małe napisy vacant,
gdy było wolne, i engaged,kiedy
było zamknięte. Wzbudziło to nasze uwielbienie! Bardzo poruszająca
była też łazienka z prysznicem, gdyż była ona przystosowana do
pielęgnacji osób niepełnosprawnych i starszych.
Był piękny - 'twas biutiful!
Powoli
zainstalowaliśmy się w naszej sypialni, organizując barłogi i
stół do wspólnego jedzenia, jednak wciąż byliśmy zmęczeni i
głodni. Nie mieliśmy za dużo produktów spożywczych, więc
podjęliśmy wspólnotową pielgrzymkę do sklepu. Nie róbcie tego w
domu! Udało nam się znaleźć Tesco w oddalonym o 10 minut drogi
centrum handlowym. Spędziliśmy tam przeszło godzinę, dyskutując
nad różnymi możliwościami obiadowymi i śniadaniowymi, które
odpowiadałyby naszym możliwościom sprzętowym, a te były żadne.
Po długich debatach stanęło na ogromnej ilości zupek w proszku
(tanie!) i sałatce, bo warzywa były często przecenione (choć
wciąż stosunkowo kosztowne). Dorwaliśmy też kilka ciekawych
produktów, jak na przykład brandy butter,
którego niewątpliwe zalety objawiły nam się dopiero później.
Wreszcie porządny posiłek :>
17:00
– obiad trzydaniowy: kanapeczki, zupki i sałatka, do picia herbata
na klasztornym wrzątku. Następnie, ponieważ góry widziane z
autobusu wzbudziły naszą niezmierną ciekawość, wyruszyliśmy na
rekonesans po okolicy. Szliśmy i szliśmy, mijając rzędy
szeregówek z palmami w ogródkach i fantastycznie żywą zielenią
na trawnikach. Góry i pagórki migały co i rusz za budynkami, aż w
końcu wyszliśmy na rozległą łąkę, służącą też jako boisko
– soczyście zielone, a jakże – i wtedy krajobraz ukazał nam
się w całej okazałości. Z radością i uniesieniem (a włosy
nasze unosił wiatr) usiedliśmy pod samotnym drzewem, by zrobić
małą próbkę śpiewania do miejscowej mszy, na którą mieliśmy
niebawem iść. Wybór repertuaru międzynarodowy i kompromisowy, a
jednak pieśni kojące: Veni Sancte Spiritus oraz
O Christe Domine Iesu. Udało
nam się całkiem szybko załapać melodie poszczególnych głosów i
tak uwielbialiśmy w plenerze. Zaraz trzeba było wracać, żeby
załapać się na mszę, o którą właśnie chodziło. O 20. Byliśmy
wyposażeni w tekst angielskiej mszy, dzięki czemu mogliśmy włączyć
się we wspólną modlitwę. Po mszy zaś najrozsądniejszym wyjściem
był sen, zwłaszcza po dwóch dniach podróży. Teraz jest to także
najlepsze wyjście. Dobranoc.
PS:
a sorki, jeszcze przed spaniem poszliśmy do pubu na pierwszego
Guinessa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz