środa, 28 sierpnia 2013

Wtorek 20 sie

Straszne to oszukaństwo, że jest już środa, a ja chcę używać określenia „dziś” w odniesieniu do wtorku. Fakty są takie, że bardzo było mało czasu przez tamte dni, by opisać wrażenia, zwłaszcza że poniedziałkowe były jeszcze nieopisane. Ale nadróbmy to szybko! Może w formie planu dnia.
4:30 – pobudka. Pewien bardzo miły pan zszedł całe lotnisko, żeby powiedzieć nam i kilkudziesięciu innym śpiącym spośród różnych nacji, żebyśmy wstawali. Na pewno chodziło o to, że niedługo miał być wschód słońca i pan bardzo nie chciał, byśmy przegapili coś tak pięknego. Trochę zwinęliśmy nasze rzeczy i podzieliliśmy się na grupy: aktywną fizycznie (która zamierzała udać się nad jezioro, wg Google Maps znajdujące się całkiem niedaleko) oraz umysłowo (która rozłożyła planszę do Osadników i nie zawahała się jej użyć). Nie zapominajmy o Edycie i Anecie, które ze swoim barłogiem za bankomatem i pod regałem z gazetami, a więc w zaciszu, zrobiły interes życia. Pan lotniskowy chyba nawet je obudził, ale nie nalegał.
Przytulne łóżeczko Edyty <3

5:00 – wschód słońca, jutrznia i śniadanie. Wyszliśmy z lotniska, by zgodnie z drogą wskazaną przez Google Maps dotrzeć nad jezioro – to chyba nawet był fiord. Ach, Norwegia! Niestety, szybko okazało się, że wszystkie możliwe trasy w tamtym kierunku zostały już dawno zaanektowane przez samoloty i zamknięte siatką :( więc w kontekście jeziora musieliśmy obejść się smakiem. Byliśmy jednak niestrudzeni! I zadowoliliśmy się wschodem słońca, które ładnie podnosiło się akurat zza niewielkiego lasku rosnącego za pasem startowym. Umiejscowiliśmy się w dozwolonym miejscu między hangarami i powiedzieliśmy jutrznię, aż nawiedziło nas wschodzące słońce, choć nie z aż tak wysoka. Następnie zrobiliśmy kanapeczki z salami, a także spożyliśmy upieczone przez Karolkę jeszcze w Warszawie ciastka z żurawiną – jakże pyszne! Na koniec odprowadziliśmy wzrokiem jeszcze kilka samolotów, które startowały koło 6:30. Dla jednych było to zjawisko oczywiste, dla innych niepojęte.
 Dzięki kochanemu panu z lotniska naprawdę wstaliśmy wcześniej niż słoneczko :* :*

Aby oświecić tych, co w mroku i cieniu śmierci... jadają?

9:00 – boarding i lot. Kiedy powróciliśmy z jutrzni, zostało nam wcale niewiele czasu na zgłoszenie się do samolotu. Popakowaliśmy planszówki i jedzenia, nadaliśmy bagaż rejestrowany (jakoś utył, ale dało radę!) i udaliśmy się do bramek. A tam – szok! Walizeczka przejeżdża przez prześwietlenie, pani lotniskowa podchodzi i pyta, czy to yours i czy może sobie zobaczyć. Ostatecznie stwierdziła, że margaryna (550 g) jest płynem, podobnie jak dwa pasztety. Pani bez słowa wyłowiła wszystkie te dobra i zręcznym ruchem umieściła je w śmietniku. Barbarzyństwo! Jedyne wytłumaczenie, jakie możemy znaleźć, jest takie, że obsługę lotniska też pokonały wysokie norweskie ceny (np. 100 koron za margarynę pewnie) i dlatego poluje ona na darmowe żarcie. Wyjaśnienie to o tyle trzyma się kupy, że dobrze odżywiony personel polskiego lotniska nie połasił się ani trochę na nasze specjały. I czym teraz posmarujemy kanapeczki!
Za kontrolą bezpieczeństwa czekała nas co prawda rekompensata doznanych przykrości – z jednej strony pub bardziej irlandzki niż w samej Irlandii (serio), a z drugiej kapitalny plac zabaw, na którym można było skompletować własne stado czworonożnych istot z pianki. Fotografie poniżej.
 GIŃ!

Zuzia i jej stado.

Trochę czekaliśmy na siebie nawzajem, aż w końcu, kiedy osiągnęliśmy koniec kolejki do naszej bramki, byliśmy oczywiście jednymi z ostatnich. W kolejce widzieliśmy jednak wielkie dziwy, a w sumie to małe, bo dotyczyły w głównej mierze dzieci. Po pierwsze to, co dziwić nie przestaje, czyli dzieci posiadające dar języków i władające z łatwością obcą mową, nad którą inni łamią sobie głowy. To brzmi już niemal sztucznie, gdy dzieciaczki te wypowiadają okrągłe, wysmakowane zdania! Po drugie był tam rozczulający chłopiec (4 l.), który mimo że dzierżył w rękach jakiś dopiero co kupiony prezent (w norweskim duty free, czyli za ciężką kasę) strasznie o coś płakał. Kiedy jednak jego mama oddalała się, chłopcu nagle – magicznie! - się poprawiało i tylko bacznie obserwował rozwój sytuacji. Kiedy zaś mama wracała, chłopcem znowu wstrząsał szloch i łkanie, żeby było jasne, że on bez tego kolejnego prezentu naprawdę, naprawdę zapłacze się na śmierć. Mama dawała się nabrać, a nam było trochę smutno, jaka to czasem bujda na resorach z tą niewinnością dzieci. Na koniec uniosło nasze duchy (lifted our spirits) odkrycie, że jak się jest dzieciaczkiem, to można jeździć na walizce ciągnionej przez tatę. I od razu się to całe podróżowanie robi bardziej znośne!
W samolocie po staremu – szybko, wysoko i pięknie, a do tego mieliśmy miejscówki przy oknach. Przebiwszy się przez rozliczne warstwy chmur, po dwóch godzinach (ok. 12) wylądowaliśmy w Dublinie. Pierwszym zaskoczeniem na lotnisku był dla nas przedziwny irlandzki język, który na różnych tablicach i drogowskazach figurował jako pierwszy przed angielskim (mimo że, jak dowiedzieliśmy się później, używa go w Irlandii mniej osób niż polskiego...). Następnie ku naszej radości okazało się, że jest godzinę wcześniej, niż było. Hura! Zyskaliśmy godzinę życia i mogliśmy zaktualizować nasze plany. Obejmowały one skokowy przejazd do klasztoru w Tallaght (nieco na południowy zachód od Dublina), który tak bardzo uprzejmie opracowała dla nas Joanna Leszczyńska. Pan w okienku informacyjnym Dublin Bus sprzedał nam kupę biletów i powiedział, że całą tę trasę (z północnych do południowych przedmieść) spokojnie przejedziemy na jednym 90-minutowym bilecie. Dobra wiadomość! To tylko 2,60 €, podczas gdy inne formy dojazdu kosztowały 6 albo nawet 8 €.
Zdjęć z eleganckimi bagażami nigdy za wiele :)

Poszliśmy na przystanek autobusu, który miał nas wieźć do centrum (16), a tam Leszczi! Nie tak zupełnie przypadkiem, ale i tak bardzo miło. Była tam, ponieważ w tym właśnie momencie miała wsiadać do swojego autobusu do Galway. Wdaliśmy się z nią więc w sympatyczną pogawędkę (bo kto by się nie wdał), mimo iż nasz bus stał już na przystanku z zamiarem odjazdu. Nasza dobra ekipa ładowała się już gęsiego do środka, gdy nagle drzwi zamknęły się i czworo z nas zostało poza autobusem! Czyli o. Łukasz, Zuzia, Karolina i Maria. Ludzie słabszego ducha byliby w tym momencie przerażeni, ale my takimi nie jesteśmy. Pojechaliśmy kolejnym autobusem 10 minut później i bardzo uważaliśmy na przystanki – co nie jest łatwe, bo bus zatrzymuje się tylko na żądanie, a nigdzie w środku nie wisi opis trasy ani lista przystanków! Na szczęście wisiało przynajmniej WiFi (co jednak wcale nie jest tak powszechne), więc mogliśmy śledzić wszystko za pomocą smartfona – a także za pomocą oczu, zwłaszcza że autobus był piętrowy. Z przyjemnością obserwowaliśmy więc podmiejskie i coraz bardziej miejskie krajobrazy Dublina, a mieliśmy też sporo mocnych wrażeń, gdyż autobus jechał po złej stronie drogi i wciąż mieliśmy wrażenie, że władujemy się w jadących z naprzeciwka. Wreszcie poczuliśmy, że to nasz czas, i wysiedliśmy na przystanku O'Connel/Cathedral. Stamtąd pobiegliśmy z naszymi walizeczkami (na szczęście ruska torba pojechała pierwszym autobusem!) przez zatłoczone chodniki centrum miasta. Minęliśmy Spire – przewysoką iglicę stanowiącą punkt odniesienia w promieniu paru kilometrów – i przekroczyliśmy rzekę Liffey. Wpadliśmy jeszcze na chwilę do informacji turystycznej, by uzyskać informacje na temat przystanku, z którego mieliśmy dojechać już do ostatecznego celu naszej dwudniowej podróży. Dostaliśmy też spod lady piękną mapę Dublina.
Czekamy na właściwy moment (w którym przyjedzie autobus).

Trochę nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie jest reszta wycieczki, ale stwierdziliśmy, że i tak jedziemy na miejsce wyznaczonym autobusem 27. Wkrótce przyjechał – i jakże miłe było nasze zaskoczenie, gdy za drzwiami ujrzeliśmy znajome czerwono-niebieskie pasy naszej ruskiej torby! A zatem pierwsza transza podróżników wsiadła na pokład po prostu przystanek wcześniej. Tym razem nieco trudniej było nam zorientować się w trasie, bo WiFi nas nie przenikało. Mieliśmy też inny problem: nasze bilety miały być ważne tylko 90 minut i termin ten nieubłaganie dobiegał ku końcowi. Zaczęliśmy trochę panikować – nie wiedzieliśmy nie tylko, gdzie wysiąść, lecz także jak nie zostać pasażerami na gapę. W porywie rozpaczy zwróciliśmy się po radę do kierowcy... który całkowicie rozwiał nasze obawy. Po pierwsze, powiedział, że nasze bilety są jeszcze spoko ważne – i faktycznie, przyjrzeliśmy się i było napisane, że w ciągu 90 minut od skasowania powinna zacząć się ostatnia podróż. A o końcu jazdy w Tallaght kierowca miał nas sam poinformować. Odprężyliśmy się i podziwialiśmy Wzgórza Wicklow, które ni stąd, ni zowąd wyrastały z płaskich obszarów na południowy zachód od Dublina.
Jeszcze z okien autobusu zobaczyliśmy nasz wypasiony klasztor, a chwilę potem byliśmy już na jego terenie. Wyglądał jak zamek, pokryty szarym kamieniem i porośnięty bluszczem, ozdobiony licznymi mansardami. O. Łukasz wyprzedził nas i poszedł do klasztoru, by nas zaanonsować, a my zostaliśmy przy wejściu i rozsiedliśmy się na schodkach i na najmiększej trawie. W ogrodzie przed klasztorem mogliśmy podziwiać niespotykane dla nas rośliny: ostrokrzew, coś w rodzaju ogromnego ostu oraz palmę. Wśród zieleni stały też figury św. Dominika i Maryi. Zapanowała wśród nas lekka konsternacja, kiedy Ojciec wyszedł do nas i powiedział, że przeor, z którym się kontaktował, wyjechał i że nikt się nas nie spodziewał, i że wszyscy są w szoku. Przyjmowanie gromady młodych ludzi, którzy marzą o przespaniu się na podłodze, nie było najwyraźniej czymś, co w tym klasztorze zdarza się często. Zaraz jednak sytuacja została opanowana i jeden z miejscowych ojców zaprowadził nas do sali, która miała zostać naszą sypialnią. Był to spory pokój, w którym można organizować spotkania duszpasterskie i konferencje, jak również grać na pianinie i organizować komuś rehabilitację, bo stały tam także łóżko ortopedyczne oraz składany wózek inwalidzki. Mieliśmy do dyspozycji piękne, odnowione łazienki w angielskim stylu: zasuwki w drzwiach toalet były wyposażone w małe napisy vacant, gdy było wolne, i engaged,kiedy było zamknięte. Wzbudziło to nasze uwielbienie! Bardzo poruszająca była też łazienka z prysznicem, gdyż była ona przystosowana do pielęgnacji osób niepełnosprawnych i starszych.
Był piękny - 'twas biutiful!

Powoli zainstalowaliśmy się w naszej sypialni, organizując barłogi i stół do wspólnego jedzenia, jednak wciąż byliśmy zmęczeni i głodni. Nie mieliśmy za dużo produktów spożywczych, więc podjęliśmy wspólnotową pielgrzymkę do sklepu. Nie róbcie tego w domu! Udało nam się znaleźć Tesco w oddalonym o 10 minut drogi centrum handlowym. Spędziliśmy tam przeszło godzinę, dyskutując nad różnymi możliwościami obiadowymi i śniadaniowymi, które odpowiadałyby naszym możliwościom sprzętowym, a te były żadne. Po długich debatach stanęło na ogromnej ilości zupek w proszku (tanie!) i sałatce, bo warzywa były często przecenione (choć wciąż stosunkowo kosztowne). Dorwaliśmy też kilka ciekawych produktów, jak na przykład brandy butter, którego niewątpliwe zalety objawiły nam się dopiero później.
Wreszcie porządny posiłek :>

17:00 – obiad trzydaniowy: kanapeczki, zupki i sałatka, do picia herbata na klasztornym wrzątku. Następnie, ponieważ góry widziane z autobusu wzbudziły naszą niezmierną ciekawość, wyruszyliśmy na rekonesans po okolicy. Szliśmy i szliśmy, mijając rzędy szeregówek z palmami w ogródkach i fantastycznie żywą zielenią na trawnikach. Góry i pagórki migały co i rusz za budynkami, aż w końcu wyszliśmy na rozległą łąkę, służącą też jako boisko – soczyście zielone, a jakże – i wtedy krajobraz ukazał nam się w całej okazałości. Z radością i uniesieniem (a włosy nasze unosił wiatr) usiedliśmy pod samotnym drzewem, by zrobić małą próbkę śpiewania do miejscowej mszy, na którą mieliśmy niebawem iść. Wybór repertuaru międzynarodowy i kompromisowy, a jednak pieśni kojące: Veni Sancte Spiritus oraz O Christe Domine Iesu. Udało nam się całkiem szybko załapać melodie poszczególnych głosów i tak uwielbialiśmy w plenerze. Zaraz trzeba było wracać, żeby załapać się na mszę, o którą właśnie chodziło. O 20. Byliśmy wyposażeni w tekst angielskiej mszy, dzięki czemu mogliśmy włączyć się we wspólną modlitwę. Po mszy zaś najrozsądniejszym wyjściem był sen, zwłaszcza po dwóch dniach podróży. Teraz jest to także najlepsze wyjście. Dobranoc.

PS: a sorki, jeszcze przed spaniem poszliśmy do pubu na pierwszego Guinessa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz