Czyli dzień dobry bardzo! Wygląda na to, że internetowe drogi zawiodły Cię na próg całkiem wesołego bloga. Na jego wesołość składają się następujące czynniki:
- radosna stUdniowa gromada z Fatherem Lucasem na czele,
- wyśniona podróż w chmurach na wyspę z zieleni,
- klasztorne, dominikańskie zakamarki, które stały się naszym domem,
- dworzec autobusowy, który mógłby być dinozaurem,
- elegancka wizytówka naszej grupy w postaci bazarowej torby,
- zbieranie muszli z dna oceanu,
- słowotok kierowcy autokaru wśród mórz i gór.
Chcesz wiedzieć więcej? Zacznij od pierwszego posta: z menu po prawej stronie wybierz notkę "W drodze" (jest w sierpniu) i ruszaj razem z nami w trasę c:
Pozdrawiamy!
Seo anseo mise, cuir mise!
poniedziałek, 18 listopada 2013
poniedziałek, 16 września 2013
Czwartek, 29 sie: ten z 'love, actually'
Czwartek bywa dniem czwartym, a czasem tez ostatnim. :( to właśnie ten przypadek.
Raniutko zwlekliśmy się z naszych ukochanych (tak trudno będzie je porzucić na rzecz domowych łóżek!) barłogów i popędziliśmy do kaplicy na Mszę. Tym razem nie była to uroczystość, lecz wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela.
Posileni udaliśmy się na górę, aby spożywać chleb, który także nigdy się nie starzeje (tostowy), ale w żadnej mierze nie jest pokarmem duchowym. Towarzyszyło mu prawdziwe irlandzkie (solone!) masło w kostce wielkiej jak cegła, które wspaniałomyślny Father Lucas uzyskał z klasztornej kuchni. Było naszym kompanem przez cały dzień, a nawet wzleciało z nami pod obłoki! Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się tak wielkiej kariery masełka, a tu proszę, doczekało się wojaży o jakich nawet nie śniło.
To nie jedyny hit ostatniego śniadania! Na chętnych czekało danie nie dość że smaczne i zdrowe, to jeszcze na ciepło: ryż na mleku :o Chytrzy na pewno zauważą, że ryż był dzień wcześniej na obiad, ale nie warto tego jakoś nadmiernie podkreślać.
Po tak wytwornym i obfitym śniadaniu przeobraziliśmy się w ekipę sprzątajaco-czyszczącą. Hej, tworzyliśmy naprawdę dobry zespół! Podczas gdy jedni wynosili śmieci, inni zmywali kuchnię albo szorowali łazienki. Po doprowadzeniu lokalu do stanu sprzed naszego bytowania tam (a może nawet nieco lepszego, mamy nadzieję!), szybko wypisaliśmy ostatnie pocztówki, jak również listy podzięki do Najlepszej Kasi oraz naszych gospodarzy. Niektórych rozbawiło wyrażenie 'Dear Friars', a w szczególności jego pronounciation, przypominające inne polskie słówko; szczęśliwie ojcom którzy będą to czytać nie wyda się to śmieszne ani obraźliwe at all. :)
Ostatnie spojrzenie na świeżo zmiecioną podłogę, witraże w oknach i ścianę z reprodukcjami ikon i... w drogę! Chłodne uliczki ulubionego miasteczka zawiodły nas do znajomego BASARASU, będącego jednocześnie dworcem kolejowym. Upewniwszy się, że ruska torba wygodnie spoczywa w luku bagażowym, Mikołaj zakupił nam wszystkim bilet (długości basenu olimpijskiego) i mogliśmy z dzikością swoistą uczniom szkoły podstawowej zająć miejsca w basie. Na samym tyle, oczywka, bo kto by tam chciał siedzieć z przodu. Wprawdzie nie siedziała tam pani i jej świta, ale niełatwo pozbyć się podstawówkowych przyzwyczajeń i odruchów. A w basie, jak to w basie: gadki, obczajka co za oknem, spanie. Gdzieś na końcu Leszczi otworzyła centrum rozrywki, szczególnie atrakcyjne dla miłośników mocnych wrażeń, wielkich emocji i życia na krawędzi. (grałyśmy w statki i dopisywanie najdziwniejszej historii świata). Wśród czytelników zaś triumfy święciła najnowsza encyklika papieża Franciszka 'Lumen fidei'. Polecamy!
Bardzo długo ekrany wewnątrz busu pozostawały ciemne i głuche, ale w końcu martwą pustkę zastąpił przedziwny obraz ciągnącej się przed nami szosy. Ale kto by tam patrzył na drogę, gdy za oknem TAKIE rzeczy. Owce, połacie niepohamowanej zieloności i wrzosowiska (!), o jakich się nie śniło. Poeta opisałby to lepiej, ale ja nie. Uwierzcie, tam naprawdę jest pięknie. Brakowało nam tylko jednej rzeczy, która w obfitości w Polsce: przydrożnych reklam. Biedni irlandzcy kierowcy! Skąd niby mają wiedzieć która pożyczka jest najlepsza (ale naprawdę, absolutnie najlepsza) albo ze za kilkaset metrów muszą skręcić do absolutnie najlepszego sklepu, aby kupić najlepszy telewizor za nędzne 1999,(9) złotych. Dziwne że ten kraj ludzi trwających w nieświadomości takich rzeczy jeszcze nie upadł!
Póki było jeszcze spokojnie i sporo czasu do spożytkowania, wyciągnęliśmy artykuły spożywcze. Lepiej przewozić takie rzeczy w żołądku niż upychać je do walizek (notabene, walizek pełnych brudnych ciuchów), gdzie obowiązuje limit masy, wiadomka! Rach, ciach, kanapeczki z masłem i ogórkiem, z masłem i kapustą pekińską, z masłem i z dżemem. A, i jeszcze kanapeczki na drogę! (z samym masłem). No bo weź tu się tłucz przez pół Europy bez kanapeczek, niedopuszczalne.
NAGLE! Miejski krajobraz zaczął się przybliżać coraz bardziej, aż w końcu wniknęliśmy w niego i w oddali ukazał się znajomy kompleks budynków lotniska (Aerfort Bhaile Átha Cliath).
'Stangi, wiesz jaką masz misję? Ruska torba na pokład!' zakrzyknęła ochoczo Asia. Choć do czasu zakończenia odprawy bagażowej było jeszcze trochę czasu, panowie bardzo się przejęli i popędzili oddać nasz skarb (<3) w pewne ręce państwa z obsługi. Port lotniczy w Dublinie jest chyba pierwszym, na którym ruska torba została zważona właściwie. W okresie swojej najmniejszej masy (przecież wszystko zjedliśmy, zostały tylko śpiworki, kilka gratów i marmolada pomarańczowa Mikołaja) i tak przekroczyła dopuszczalny limit, z hukiem wyleciało zatem kilka przedmiotów z Osadnikami na czele. Wydaje się, że podczas poprzednich odpraw nasza jakże droga torba zwyczajnie nie mieściła się całą powierzchnią dna na wadze i rozpłaszczała na jej ściankach bocznych, przez co uzyskiwała wyniki w granicach dopuszczalnych 15 kilogramów. Oto nieświadoma chytrość z naszej strony!
Kolejka do odprawy bezpieczeństwa była tym razem baaaardzo długa, ale za to udało nam się przemycić na pokład dwa noże :o Takie do smarowania, bez ząbków, ale czy nie można by nimi sterroryzować załogi samolotu? Można by, właśnie.
Na maratońskim dystansie między odprawą a bramkami prawie się zgubiliśmy, a potem prawie spóźniliśmy. Ale spokojnie, zawołali przez megafon że jak ktoś chce do Warszawy to żeby szybciutko, szybciutko do bramki 111, a zaraz potem do brzucha wielkiego stalowego wieloryba. Oczywiście znowu byliśmy prawie ostatni, więc nie można było wybrzydzać przy wyborze miejsc. W samolocie panowała już atmosfera rodzinnego kraju, gadający po polsku pasażerowie i polskie stewardessy (bardzo było nam ich szkoda, że muszą nosić takie nieładne i niewygodne stroje). A za oknem najpierw wybrzeże Walii, brytyjskie góry i pola, Kanał La Manche, a potem to już prawie sama bita śmietana i wata cukrowa z obłoków. A lądowanko? Każdy, kto uważa że Warszawa jest brzydkim i smutnym miejscem, powinien choć raz przelecieć nad miastem, nad którym dopiero co zapadł zmierzch. Stolica przeobraża się wówczas w szeregi, gronka i skupiska ciepłych pomarańczowych światełek. Niby koniec sierpnia (wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela!), ale atmosfera iście bożonarodzeniowa. Albo jak na Wszystkich Świętych.
Na Warsaw Chopin Airport w drodze z płyty lotniska zjedliśmy czekoladę jeszcze z... Polski, z biedronki. A potem odbieranie bagażu, uściski, wylewne pożegnania. Ostatnia fota z ruską torbą, wychodzimy, a tu! Niespodzianka! Czekała nas scena, która bez żadnego naciągania mogłaby być doklejona do finałowego fragmentu znanego i lubianego 'Love, actually'. Obczajcie te słodkości:
Wpadliśmy zatem w sam środek Studni, z tabliczką witającą Father Lucasa i szampanem (bukiet sugerował Pikolo) w plastikowych kubeczkach. Przenajlepsi! Uściski, uśmiechy, opowieści, moc radości. Wtedy już na stopro poczuliśmy, że jesteśmy u siebie :)
Raniutko zwlekliśmy się z naszych ukochanych (tak trudno będzie je porzucić na rzecz domowych łóżek!) barłogów i popędziliśmy do kaplicy na Mszę. Tym razem nie była to uroczystość, lecz wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela.
Posileni udaliśmy się na górę, aby spożywać chleb, który także nigdy się nie starzeje (tostowy), ale w żadnej mierze nie jest pokarmem duchowym. Towarzyszyło mu prawdziwe irlandzkie (solone!) masło w kostce wielkiej jak cegła, które wspaniałomyślny Father Lucas uzyskał z klasztornej kuchni. Było naszym kompanem przez cały dzień, a nawet wzleciało z nami pod obłoki! Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się tak wielkiej kariery masełka, a tu proszę, doczekało się wojaży o jakich nawet nie śniło.
To nie jedyny hit ostatniego śniadania! Na chętnych czekało danie nie dość że smaczne i zdrowe, to jeszcze na ciepło: ryż na mleku :o Chytrzy na pewno zauważą, że ryż był dzień wcześniej na obiad, ale nie warto tego jakoś nadmiernie podkreślać.
Po tak wytwornym i obfitym śniadaniu przeobraziliśmy się w ekipę sprzątajaco-czyszczącą. Hej, tworzyliśmy naprawdę dobry zespół! Podczas gdy jedni wynosili śmieci, inni zmywali kuchnię albo szorowali łazienki. Po doprowadzeniu lokalu do stanu sprzed naszego bytowania tam (a może nawet nieco lepszego, mamy nadzieję!), szybko wypisaliśmy ostatnie pocztówki, jak również listy podzięki do Najlepszej Kasi oraz naszych gospodarzy. Niektórych rozbawiło wyrażenie 'Dear Friars', a w szczególności jego pronounciation, przypominające inne polskie słówko; szczęśliwie ojcom którzy będą to czytać nie wyda się to śmieszne ani obraźliwe at all. :)
Ostatnie spojrzenie na świeżo zmiecioną podłogę, witraże w oknach i ścianę z reprodukcjami ikon i... w drogę! Chłodne uliczki ulubionego miasteczka zawiodły nas do znajomego BASARASU, będącego jednocześnie dworcem kolejowym. Upewniwszy się, że ruska torba wygodnie spoczywa w luku bagażowym, Mikołaj zakupił nam wszystkim bilet (długości basenu olimpijskiego) i mogliśmy z dzikością swoistą uczniom szkoły podstawowej zająć miejsca w basie. Na samym tyle, oczywka, bo kto by tam chciał siedzieć z przodu. Wprawdzie nie siedziała tam pani i jej świta, ale niełatwo pozbyć się podstawówkowych przyzwyczajeń i odruchów. A w basie, jak to w basie: gadki, obczajka co za oknem, spanie. Gdzieś na końcu Leszczi otworzyła centrum rozrywki, szczególnie atrakcyjne dla miłośników mocnych wrażeń, wielkich emocji i życia na krawędzi. (grałyśmy w statki i dopisywanie najdziwniejszej historii świata). Wśród czytelników zaś triumfy święciła najnowsza encyklika papieża Franciszka 'Lumen fidei'. Polecamy!
Bardzo długo ekrany wewnątrz busu pozostawały ciemne i głuche, ale w końcu martwą pustkę zastąpił przedziwny obraz ciągnącej się przed nami szosy. Ale kto by tam patrzył na drogę, gdy za oknem TAKIE rzeczy. Owce, połacie niepohamowanej zieloności i wrzosowiska (!), o jakich się nie śniło. Poeta opisałby to lepiej, ale ja nie. Uwierzcie, tam naprawdę jest pięknie. Brakowało nam tylko jednej rzeczy, która w obfitości w Polsce: przydrożnych reklam. Biedni irlandzcy kierowcy! Skąd niby mają wiedzieć która pożyczka jest najlepsza (ale naprawdę, absolutnie najlepsza) albo ze za kilkaset metrów muszą skręcić do absolutnie najlepszego sklepu, aby kupić najlepszy telewizor za nędzne 1999,(9) złotych. Dziwne że ten kraj ludzi trwających w nieświadomości takich rzeczy jeszcze nie upadł!
Póki było jeszcze spokojnie i sporo czasu do spożytkowania, wyciągnęliśmy artykuły spożywcze. Lepiej przewozić takie rzeczy w żołądku niż upychać je do walizek (notabene, walizek pełnych brudnych ciuchów), gdzie obowiązuje limit masy, wiadomka! Rach, ciach, kanapeczki z masłem i ogórkiem, z masłem i kapustą pekińską, z masłem i z dżemem. A, i jeszcze kanapeczki na drogę! (z samym masłem). No bo weź tu się tłucz przez pół Europy bez kanapeczek, niedopuszczalne.
NAGLE! Miejski krajobraz zaczął się przybliżać coraz bardziej, aż w końcu wniknęliśmy w niego i w oddali ukazał się znajomy kompleks budynków lotniska (Aerfort Bhaile Átha Cliath).
'Stangi, wiesz jaką masz misję? Ruska torba na pokład!' zakrzyknęła ochoczo Asia. Choć do czasu zakończenia odprawy bagażowej było jeszcze trochę czasu, panowie bardzo się przejęli i popędzili oddać nasz skarb (<3) w pewne ręce państwa z obsługi. Port lotniczy w Dublinie jest chyba pierwszym, na którym ruska torba została zważona właściwie. W okresie swojej najmniejszej masy (przecież wszystko zjedliśmy, zostały tylko śpiworki, kilka gratów i marmolada pomarańczowa Mikołaja) i tak przekroczyła dopuszczalny limit, z hukiem wyleciało zatem kilka przedmiotów z Osadnikami na czele. Wydaje się, że podczas poprzednich odpraw nasza jakże droga torba zwyczajnie nie mieściła się całą powierzchnią dna na wadze i rozpłaszczała na jej ściankach bocznych, przez co uzyskiwała wyniki w granicach dopuszczalnych 15 kilogramów. Oto nieświadoma chytrość z naszej strony!
Kolejka do odprawy bezpieczeństwa była tym razem baaaardzo długa, ale za to udało nam się przemycić na pokład dwa noże :o Takie do smarowania, bez ząbków, ale czy nie można by nimi sterroryzować załogi samolotu? Można by, właśnie.
Na maratońskim dystansie między odprawą a bramkami prawie się zgubiliśmy, a potem prawie spóźniliśmy. Ale spokojnie, zawołali przez megafon że jak ktoś chce do Warszawy to żeby szybciutko, szybciutko do bramki 111, a zaraz potem do brzucha wielkiego stalowego wieloryba. Oczywiście znowu byliśmy prawie ostatni, więc nie można było wybrzydzać przy wyborze miejsc. W samolocie panowała już atmosfera rodzinnego kraju, gadający po polsku pasażerowie i polskie stewardessy (bardzo było nam ich szkoda, że muszą nosić takie nieładne i niewygodne stroje). A za oknem najpierw wybrzeże Walii, brytyjskie góry i pola, Kanał La Manche, a potem to już prawie sama bita śmietana i wata cukrowa z obłoków. A lądowanko? Każdy, kto uważa że Warszawa jest brzydkim i smutnym miejscem, powinien choć raz przelecieć nad miastem, nad którym dopiero co zapadł zmierzch. Stolica przeobraża się wówczas w szeregi, gronka i skupiska ciepłych pomarańczowych światełek. Niby koniec sierpnia (wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela!), ale atmosfera iście bożonarodzeniowa. Albo jak na Wszystkich Świętych.
Na Warsaw Chopin Airport w drodze z płyty lotniska zjedliśmy czekoladę jeszcze z... Polski, z biedronki. A potem odbieranie bagażu, uściski, wylewne pożegnania. Ostatnia fota z ruską torbą, wychodzimy, a tu! Niespodzianka! Czekała nas scena, która bez żadnego naciągania mogłaby być doklejona do finałowego fragmentu znanego i lubianego 'Love, actually'. Obczajcie te słodkości:
Moja torba? Ależ skąd!
Środa, 28 sie: ten z najdziwniejszym sportem świata
Jeszcze nie zdążyliśmy za bardzo ochłonąć po Connemarze (bo kto zdążyłby, i czy w ogóle kiedykolwiek się uda?), a tu znienacka przyszedł czas na ogarnianie ostatnich spraw w Galway.
(Uwaga! Zamieszczone poniżej zdjęcia niekoniecznie pochodzą z dnia 28 sie, środy, ale są obrazkami rodzajowymi z naszej codzienności w Galway. Proszę wybaczyć i czerpać radość mimo wszystko. k. )
(Uwaga! Zamieszczone poniżej zdjęcia niekoniecznie pochodzą z dnia 28 sie, środy, ale są obrazkami rodzajowymi z naszej codzienności w Galway. Proszę wybaczyć i czerpać radość mimo wszystko. k. )
A najpierw: miły gość! Chcę w tym miejscu wyrazić zakłopotanie, że dotychczas nie wspomniałyśmy choćby słówkiem o przenajmilszym z mieszkańców klasztoru na Claddagh. Jednak nie zawstydzę się na wieki, bo oto nadrabiam: swoją obecnością i słowem rozradował nas Father Terence OP.
Ten uroczy mnich przybył do nas zaraz po swojej jutrzni (która u dominikanów w Galway skoro świt, około 10) i zasypał różnorodnością ciekawostek dotyczących dominikanów w Irlandii oraz anegdotek z własnego życia. A trzeba wiedzieć, że Terence to człowiek wielkiego taktu, a przy tym niesłychanego wręcz uroku - uwielbialiśmy Msze z nim! Czasem też śpiewał z nami, a raz zdarzyło się mnichowi tak zasłuchać, że aż się zdziwił, że już koniec śpiewów i czas kontynuować obrzędy :) Okazało się, że Father pochodzi z pobliskiego Salthill, a w dodatku jest Terencem dopiero od czasów zakonnych. A jak miał na imię przed wstąpieniem na czarno-białą ścieżkę? Można by strzelać w ciemno i w większości irlandzkich przypadków mieć rację: Patrick, oczywka!
Father rzucił też nowe światło na kwestię dominacji płci żeńskiej wśród służby liturgicznej. Otóż kilkadziesiąt lat temu, gdy Terence był jeszcze małym Paddym, ministranci w zamian za ofiarną służbę poza wdzięcznością księdza proboszcza, uwielbieniem parafian oraz niewypowiedzianą radością Pana Boga, otrzymywali drobną zapłatę. Nie była widocznie ona tak mało znacząca, bo gdy jej zabrakło chłopcy zaprotestowali i miał miejsce tzw. Bunt Ministrantów. Czy to wtedy panowie odstąpili od ołtarza ku bardziej opłacalnym zajęciom, a ich miejsce zajęły o tyleż bardziej zdeterminowane kobiety? Nie dopytaliśmy o finał tej historii (albo nie dopatrzyłam). Cóż, urokiem niektórych tajemnic jest to, że zawsze pozostają nierozwikłane.
Po pogaduszkach Father poprowadził nas na przyklasztorny cmentarz (kilka dni wcześniej ostrzegł, byśmy wieczorami nie chodzili tamtą stroną, bo czają się tam nieprzyjaźni osobnicy i ciskają w ludzi butelkami. Kochany!), gdzie stare nagrobne tablice i trawa tak zielona, że chciałoby się tam spocząć - co za chytra dwuznaczność!
Przyznam, że nieraz trudno było mi się skupić na gadce ojca, gdyż całą uwagę pochłaniały jego... włosy. Były w kolorze mleka, a trochę jedwabiu, ale przy tym wydawały się takie gęste i mięciutkie, że nie można się napatrzyć. Jeśli kiedyś przyjdzie mi do głowy pofarbować włosy i zaprzepaścić szansę na kaskadę babiego lata, niech jakaś dobra istota szepnie, proszę, na ucho 'Terence', a powinnam momentalnie się opamiętać (chyba że diametralnie zmienię priorytety!).
Ad rem, cmentarzyk choć piękny i zielony - jak wszystko w tym kraju! - był raczej mały, więc szybko go zwiedziliśmy, pozdrowiliśmy brata, odpowiednika naszego służewskiego brata Jana, który akurat krzątał się gdzieś wkoło kościoła i podziękowawszy najlepszemu Fatherowi T. rozeszliśmy się do ostatnich spraw w Galway.
A co to za sprawy: niełatwo się wypowiadać w imieniu wszystkich, ale z ustalonych z całą pewnością - niewątpliwie nabywanie pamiątek dla stęsknionych rodzin i przyjaciół, wysyłanie kartek do wyżej wymienionych, spacery nad ocean i leżakowanie nad rzeczką. Niektórzy poszli zaczerpnąć nieco wifki przy ciastku w kawiarence albo zwyczajnie chłonąć jeszcze troszeńkę atmosfery ulubionego miasteczka, korzystając z miłej i fotogenicznej pogody. Osobiście chciałabym polecić formę spędzania czasu, którą obrałyśmy z Asią, czyli odwiedziny w irlandzkich ciuchlandach. Wymienianie zalet kupowania w second-handach to chyba próżny trud (bo wiadomka, fajnie!), ale dodam, co dobre tam - te sklepy to tzw. charity shops i każdy ma w nazwie konkretny cel, na który przeznaczone są pieniądze z zakupków. No i jakie ładne sukienki <3
Wszyscy nieco zmęczeni po intensywnym przedpołudniu, w większości obkupieni i totalnie spłukani spotkaliśmy się by zjeść posiłek, uczyniony znów przez ekspertkę w dziedzinie klasztornych obiadów, niemal weterankę w tej materii - Joannę L.
Ktoś zaraz rzucił, że wykąpałby się w oceanie (bo, hej, być nad oceanem i nie skorzystać!), wkrótce zebrało się nas więcej i niestrwożona wyprawa ruszyła. Przemili Zuzia i Stangi, choć wcale nie chcieli się kąpać, odprowadzili nas na ładną plażę, którą onegdaj odkryli. Tu trochę ogarnęła nas wszystkich konsternacja, bo dawne morskie otchłanie przemieniły się w międzyczasie w pole kamieni. No, ocean był, nie zniknął, ale brzeg przesunął się o dobre paręset metrów (pamiętacie, jak to było z tymi odpływami, c'nie?).
Niestrudzeni, a w zasadzie niestrudzone, bo Mikołaj został, by skorzystać z eleganckich warunków do fotografowania, udałyśmy się na inną, bardziej oddaloną plażę, bo tam piaseczek, a nadto może ocean już przypłynął z powrotem?
Nie przypłynął :) Przedreptałyśmy chyba z pięć tysięcy kroków, by w ogóle dotrzeć do wody, i kolejne pięć tysięcy, by osiągnąć głębokość mniej więcej do kolan. Niepowodzenie misji nie było aż takie złe, bo było wielkie wietrzysko i potem wędrówka w mokrości kilometr do ręcznika mogłaby się zakończyć powrotem do Polski z niebanalną pamiąteczką - irlandzkim wirusem. Ale niektórzy i tak przywieźli, biedni :*
W domku doszliśmy społem do wniosku, że jeśli chcemy na kolejne śniadanie coś więcej poza chlebem tostowym, musimy zrobić małą ściepkę. No dobra, bez dramatyzmu, po prostu w planach był jeszcze wieczór z podsumowaniem wyjazdu, a wiadomo, że bez ciasteczek to żadna biesiada. Na stole momentalnie pojawił się kubek 'ZBIERAMY NA JEDZENIE' i prędko napełnił się wprawdzie po brzegi, ale monetami o wartości niezwykle rzadko przekraczającej 5c. Ale jakie ładne te monetki, miedzianozłote i w dodatku z harfą! Można by napchać nimi jakąś stylową sakiewkę i spektakularnie rozsypać malowniczy stos przed panią z SuperValu. Z braku sakwy wsypaliśmy brzęczącą masę (miliony monet!) do zwykłej torebki i starczyło na takie rzeczy! Nie dość, że ciastka, to i wymarzone przez wszystkich bułki z masłem (akurat nie było bagietek). Godna uczta!
Ale zanim - nasza własna msza, we własnym języku, celebrowana przez naszego własnego Fathera Lucasa. Było tak bardzo ładnie i z wdzięcznością, bo przecież tyle piękna i dobra ze wszystkich stron nas otaczało (a poza Nim nie ma dla nas dobra!), że trudno to nawet wyśpiewać, a co dopiero opisać :) Wyśpiewywać próbowaliśmy najpiękniej i najradośniej, choć na wyjście już nie dało rady, bo za ścianą w kościele właśnie zaczynała się msza. Zaśpiewaliśmy zatem 'Kto się w OP' bez dźwięku, za to na głosy, Marysia dzielnie dyrygowała a miłe dominikańskie harmonie najpiękniej brzmiały nam w głowach.
oto i St. Mary's Priory!
Po liturgii godzin mieliśmy chwilkę przerwy, w trakcie której chytrzy Zuzia i Kuba gdzieś się ulotnili. Szybko ustaliliśmy miejsce i cel ich pobytu, a poznawszy go błyskawicznie dołączyliśmy do nich. Otóż bardzo niedaleko, a w zasadzie vis a vis klasztoru dominikanów, koło rzeczki, w zatoce, mieściło się coś w rodzaju ogromnego basenu. Mijając go co dzień nasze głowy zaprzątała myśl: jakiż to egzotyczny sport można tam praktykować? Na wodnym boisku ustawione były mianowicie dwie małe bramki, a każda kilka metrów nad wodą. Rozwiązanie przyniósł dopiero ostatni wieczór: byliśmy świadkami meczu w przedziwnej konkurencji - panowie i panie (!), każdy w kajaczku i kasku z maską jak do hokeja uprawiali coś w rodzaju koszykówki, ale na wodzie i piłką jak do siatki. Trzeba było rzucać do koszy, umieszczonych powyżej tafli wody, przy okazji naparzając tę wodę, a nieraz i siebie nawzajem, wiosłami. Paradna dyscyplina! Myślę, że nawet mecz quidditcha nie byłby w stanie zainteresować nas bardziej niż przedziwne kayak-polo (nazwę zdradził nam jeden z zawodników). W każdym razie zaangażowaliśmy się w kibicowanie z zapałem większym niż kiedykolwiek ktokolwiek w Galway, jak się zdawało. Nieomal byśmy zmarzli, gdyby nie to, że oglądaliśmy biednych ludzi w mokrych piankach i to jeszcze chlapiących się zimną wodą - oni to dopiero musieli mieć lodówkę, ałć!
Nasza krótka przerwa zdążyła się już nieźle przedłużyć, zgromadziliśmy się zatem w cieplutkim, kochanym domku, żeby podsumować wyjazd. Co w Irlandii, zostaje w Irlandii, ale tam (nie przesadzam), nie ma co kryć, że panowała atmosfera ogólnej słodyczy. Zero wyrzutów, płaczu i zgrzytania zębów, serio! Bo, kurczę, przez te kilkanaście dni staliśmy się trochę domownikami i ciężko ocenić, do czego trudniej będzie się przyzwyczaić w Polsce - do ruchu prawostronnego czy do braku wspólnych posiłków, liturgii godzin i wieczorów.
Lecz dość tego słodzenia! Wieczór bowiem nachylił się już całkiem konkretnie, więc rzuciliśmy się w wir nocnego życia Galway. Gwarna i zatłoczona Shop Street zawiodła (let us down) nas pod drzwi King's Head, gdzie, według naszych najlepszych informacji, miały tego dnia odbywać się irlandzkie tańce. I to nieco inne niż poprzedniego dnia, bo i średnia wieku ze trzy razy niższa, i bardziej w formie pokazu niż powszedniej rozrywki irlandzkiego ludu.
Wchodzimy: pub jak pub, równie dobrze mógłby się znajdować w Berlinie, Pradze czy Radomiu, szału nie było, ale im głębiej wciskało się w tłum, tym wyraźniej dochodziły nas dźwięki skocznej muzyki. Były i tańce! Niestety tłum był tak nieprzebrany, że widać było jedynie synchronicznie wynurzające się głowy i korpusy tancerzy. Bardziej zaangażowane w temat Mania i Aneta znalazły dogodniejszą niszę z widokiem na zaczarowane nogi tańczących panów, ale dłuższy pobyt tam, bez klimatu i fajnego miejsca do posiedzenia, nie był idealnym sposobem na ostatni wieczór w Galway.
Rozeszliśmy się więc w dwie strony - część do sklepu, a reszta na mały spacerek i od razu do klasztoru. Nas, czyli tę resztę, przyciągnął jeszcze po drodze swoim czarownym hobbicim magnesem Crane. Było miło, cieplutko i muzyki pod sufit. Postałyśmy chwilkę (przeciągającą się o następną i jeszcze następną piosenkę) w progu, bo jak tu siedzieć, gdy sumując majątek nas czterech nie starczyłoby pewnie nawet na pianę guinessa. I miałyśmy przecież być pierwsze w klasztorze, żeby pozostali nie musieli sterczeć u bram bez klucza! Jako dobre koleżanki pobiegłyśmy więc na Claddagh, czekając na pozostałych, którzy lada chwila mieli się pojawić.
Po ładnych dwóch godzinach, kiedy wreszcie byliśmy w komplecie, okazało się, że zaistniało niefortunne nieporozumienie: my, przekonane, że oni zaraz po szybkich zakupkach dołączą do posiadówki w klasztorze, czatowałyśmy tamże, a oni, przekonani że my siedzimy dalej w King's Head, zasiedli w innym pubie. No trudno, nikt się na nikogo nie gniewał, bo i nikomu się nie stała żadna krzywda.
Pokręciliśmy się więc jeszcze troszkę i spać. Aha, my jeszcze zapakowałyśmy dzidziusia w becik. Dobranoc!
czwartek, 12 września 2013
Wtorek, 27 sie, cz. 2: ten z Panem W Żółtym Polo
Nie ma nas, pojechaliśmy
do Parku Narodowego Connemara. Jeśli dopiero zaczynacie nam
towarzyszyć, przeczytajcie najpierw tego posta.
Chcąc miło spędzić
dane nam dwie godziny, a jednocześnie pamiętając, że szczęśliwy
człowiek, który znajduje w Nim [Panu] ucieczkę,
mieliśmy tylko jedno wyjście. Na szczęście wśród rzeczy,
których benedyktynki nie obłożyły opłatą, znajdowała się
również kaplica. Niestety nie wyglądała ona na zabytkową, nie
była nawet ładna, co więcej, była brzydka! Znacznie bardziej
przypominała stołówkę niż miejsce święte. Cóż – kaplica to
kaplica, nie ma co wybrzydzać. Usadowiliśmy się na krzesłach (nie
było tam ławek) i zmówiliśmy dziesiątkę różańca – w
intencji pomyślności Kościoła w Irlandii oraz różnych naszych
znajomych, a także dobrego spędzenia tego czasu. Teraz już
wszystko było we właściwych, świętych i czcigodnych rękach :) I
wierzcie lub nie, ale od razu zaczęły dziać się cuda: ci, którzy
się denerwowali, znaleźli siłę, żeby być wobec innych spokojnym
i cierpliwym, a ci, którzy narzekali, dwa razy myśleli, zanim
wygłosili jakąś pełną zwątpienia uwagę. Wielkie są dzieła!
Wyszliśmy
się z kaplicy i zastanowiliśmy się raz jeszcze. Mogliśmy opuścić
kompleks klasztorny i pójść kawałek szosą na wschód, gdzie, jak
pamiętaliśmy, było bardzo ładnie. Wszędzie zresztą było tam
ładnie, więc gdziekolwiek się byśmy się nie podziali, byłoby
dobrze – a może udałoby nam się trafić na jakiś szlak i wejść
na którąś z gór? Decyzja zapadła. Przeszliśmy przez parking i
skręciliśmy w lewo w asfaltówkę, którą tu przyjechaliśmy.
Zagadka: po którym poboczu należy iść pieszo w kraju, gdzie
samochody jeżdżą po lewej stronie drogi? My poszliśmy po prawym i
przeżyliśmy. Zamierzaliśmy tak iść i iść, ale nagle
spojrzeliśmy w prawo i zobaczyliśmy polną, trawiastą drogę
wiodącą dokądś wśród bujnej zieleni. Wyglądało wspaniale, ale
nie dowierzaliśmy i na wszelki wypadek sprawdziliśmy w aplikacji
GPS-owej, czego się tam spodziewać. Na ekranie komórki wszystko
wyglądało szaro (a więc niezgodnie z prawdą) i próżno szukać
było drogi, ale w związku z treścią pierwszego nawiasu
postanowiliśmy mimo wszystko wybrać tę ścieżkę, a w razie czego
zawrócić.
Droga
była na tyle szeroka, że zmieściłaby samochód, ale chyba dawno
tego nie robiła – gęsta trawa nie nosiła śladów opon. Nie
mieliśmy jednak problemów z przedarciem się przez zieleń.
Czuliśmy się jak w dżungli: zewsząd otaczały nas grubolistne
rododendrony (pewnie pozostałość po ogrodach należących dawniej
do zameczku), które filtrowały promienie słońca i tworzyły
zupełnie nierealną atmosferę.
Niebawem
jednak gaj rododendronowy skończył się, podeszliśmy pod niewielką
górkę i wtedy okazało się, że zrobiliśmy interes życia, nie
odwiedzając siostrzyczek w klasztorze. Po co zamykać się w ciasnym
zameczku, skoro można odetchnąć pełną piersią w tak rozłożystej
przestrzeni? Po co zwiedzać ciemną, chłodną kaplicę, skoro można
usiąść na zboczu góry i wygrzewać się w słońcu? Po chodzić
po kamiennych alejkach i posadzkach, skoro można pochodzić boso po
miękkiej, kolorowej trawie?
Zdjęcie butów było naprawdę niezłym
pomysłem, ponieważ teren był bardzo podmokły – miejscami wśród
trawy lśniła stojąca woda. Nie daliśmy się jednak przestraszyć
i niczym owieczki rozsypaliśmy się po łące stosownie do swoich
potrzeb: ci, którzy chcieli poleżeć (duszpasterz powołań :))
znaleźli kawałek suchej ziemi i poleżeli, ci, którzy chcieli
pochodzić, wspięli się nieco wyżej i zbadali wyrastające z
pastwiska pagórki. Porównania do owiec używam nieprzypadkowo,
ponieważ te właśnie miłe zwierzęta z pewnej odległości
towarzyszyły naszej wyprawie, nieprzerwanie posilając się rudą
trawą z wilgotnego pastwiska.
Wyglądały
na zdrowe i pełne życia, czego nie można powiedzieć o tych,
których czaszki i skóry znaleźliśmy na jednym ze stromych
pagórków :o Być może nie zauważyły spadku, połamały nogi i
już tam zostały, a ich pasterz nie opuścił pozostałych
dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby je odnaleźć. Który zresztą
by to zrobił? Tylko ten Dobry. Sam tylko Bóg jest dobry.
Spacerując,
znaleźliśmy też enklawę jeszcze zieleńszej zieleni, która
dysponowała zejściem do pełnego śliskich kamieni potoku.
Posiedzieliśmy jeszcze, zjedliśmy ciastka (bo niestety
zapomnieliśmy zabrać akcesoriów do kanapeczek) i staraliśmy się
na zapas napełnić oczy pięknymi widokami. Zbliżała się już
pora odjazdu, więc zgarnęliśmy wszystkich siedzących i leżących,
założyliśmy buty i wróciliśmy do autokaru.
Wszystko ślicznie, ale nóżek to nie mamy.
Zacny Jack oczywiście
już na nas czekał. Wkrótce ruszyliśmy na spotkanie kolejnych
pięknych widoków, a kierowca przybliżył nam wiele spraw: po co
owce są malowane na kolorowo (żeby ich pasterze, którzy nie znają
owiec swoich, mogli je rozpoznać), dlaczego nikt nie chce chodzić
do szkół z wykładowym irlandzkim (bo nikt nie ogarnia tego języka)
i czy Irlandczycy mogą pozwolić Unii Europejskiej na zmarnowanie
wielkich złóż torfu, które znajdują się u stóp gór (nie
mogą). Tymczasem mijaliśmy okazały masyw Twelve Bens aka Twelve
Pins – nazwany tak, ponieważ jakaś pani powiedziała kiedyś: to
mi wygląda jak dwanaście szpilek w poduszeczce do szpilek. No,
rzeczywiście. Później otoczył nas krajobraz pełen jezior, między
którymi stała tylko malutka biała chatynka: wybudowano ją dla
człowieka, który miał pilnować, by w jeziorach nie łowiono
więcej ryb, niż na to pozwalali ich właściciele.
Wczesny
wieczór powoli się nachylał, co znalazło odzwierciedlenie w
naszym stanie umysłowym. Nie, wnętrze autokaru nie przedstawiało
sobą obrazu niezłej imprezy, ale raczej przedszkole w czasie
leżakowania. I tak kierowaliśmy się już z powrotem do Galway,
pogoda psuła się, a niebo ściemniało, więc można było sobie
pozwolić na sjestę.
Ostatni
emerycki postój odbyliśmy na plaży nad oceanem – to znaczy
odbyli go ci, którzy zrezygnowali z towarzystwa Morfeusza. Plaża
była ładna i piaszczysta – stwierdziłyśmy więc, że jest
doskonałym miejscem na reklamę Studni. Najpierw Karola naskrobała
odpowiednie litery na piasku, później wspólnymi siłami
sporządziłyśmy większy napis, a na koniec zrobiłyśmy sobie z
nim mnóstwo fotek. Na środkowej udajemy foki z Inis Mor.
Wiarygodnie, nieprawdaż?
Poinformowaliśmy
Jacka the Drivera, że jeśli chce, może nas wysadzić w Claddagh
pod naszym klasztorem. Chciał. Podziękowaliśmy więc, wysiedliśmy
i popędziliśmy do naszej sali na obiad – zważcie bowiem, że
przez cały dzień każdy z nas zjadł raptem kilka ciastek. Na
szczęście nie trzeba było dużo pracy, bo zostało nam jeszcze
dużo kurczaka i pieczonych ziemniaków z zeszłego dnia. Wystarczyło
dokupić mrożone warzywa, odgrzać wszystko i mogliśmy zasiadać.
Współczuliśmy Kubie, że nie było go z nami, on jednak nie był
niepocieszony, więc nie opowiadaliśmy najlepszych historii, żeby
go nie zasmucić.
Po
obiedzie poszliśmy na irlandzką mszę (19.30), jednak wcale nie był
to koniec naszego dnia! Mieliśmy bowiem cynk, że we wtorki
wieczorem (a był to wtorek i właśnie zapadał wieczór) w pubie
Monroe's ludzie tańczą tradycyjne tańce. Pragnęliśmy tego
doświadczenia od początku pobytu w Galway, więc po mszy nie
ociągaliśmy się długo, odmówiliśmy nieszpory i koło 21.30
byliśmy w pubie – tym samym, który nawiedziliśmy w czwartek
jeszcze z bratem Marcinem.
Przyzwyczailiśmy
się, że wszystkie puby były już zatłoczone, kiedy do nich
przychodziliśmy – tak było i tym razem. Na szczęście, kiedy
chwilę odczekaliśmy, zwalniały się coraz lepiej umiejscowione
stoliki, więc mogliśmy spokojnie zamówić guinessy, rozsiąść
się i czekać, aż na parkiecie coś się zacznie dziać. A dziać
się coś miało na pewno, bo stoliki były poprzesuwane tak, by
uzyskać jak najwięcej miejsca na środku. Aż w końcu przyszli
muzycy – skrzypek, gitarzysta i akordeonista – i zaczęli się
rozgrzewać, a potem grać skoczne melodyjki. Ludzi przybywało, w
pubie rosła atmosfera oczekiwania. Naszą uwagę zwróciło kilka
starszych osób, które zmieniały buty przy jednym ze stolików...
Czyżby to oni? Za chwilę faktycznie wyszli na środek, naradzili
się chwilę i zaczęli tańczyć – zabawnie i lekko, w bardzo
prosty, ale jednak godny podziwu sposób. Kroki właściwie każdy
stosował takie, jak chciał – niektórzy stepowali, inni
rytmicznie chodzili. Zwrócę uwagę, że nie byli to profesjonalni
tancerze – przynajmniej nie wszyscy – tylko ludzie, którzy
umawiali się w Monroe's na tańce dla przyjemności. Niewątpliwie
zdawali sobie sprawę, że wielu turystów przychodzi do pubu
specjalnie, by na nich popatrzeć, jednak nie pomniejszało to nijak
ich naturalności i radości. Radość była wielka, lecz otwartość
niekoniecznie – Irlandczycy tańczyli raczej w swoim gronie i nie
dało się do nich dołączyć. Nie byłoby to zresztą szczęśliwe
w skutkach – do jednego z tańców dołączyła pewna młoda
turystka (nie jedna z nas, zapewniam) i wcale nie było to przyjemne
dla oka. Jedną z naszych młodych turystek, Karlę, próbował
usilnie wyciągnąć na parkiet (co było niesłychanie zaszczytne)
uroczy starszy Pan W Niebieskim Polo, jednak opierała się dzielnie
– przemawiała przez nią skromność i troska o bliźniego, bo
gdyby tak młoda panna zaczęła tańczyć, reszta pląsającego
towarzystwa pewnie zeszłaby ze zmęczenia na zawał. Średnia wieku
wynosiła bowiem jakieś 60 lat – młodsi najwyraźniej nie palą
się, przy podtrzymywać lokalne tradycje. Mimo niemłodego wieku
tancerze byli wcale pełni wigoru – jak na przykład tzw. Pan W
Żółtym Polo, którego upatrzyłyśmy sobie jako człowieka
bajecznie tańczącego i w dodatku w młodości szalenie
przystojnego. ;) Złożyło się przypadkiem, że Pan W Żółtym
Polo tego dnia miał akurat urodziny, więc koledzy z parkietu
przygotowali dla niego tort i prezenty, a my mogliśmy włączyć się
w tłumne śpiewanie Happy Birthday. :) Taki to miejscowy koloryt!
Wraz z celebracją jubileuszu narodzin Pana W Żółtym Polo tańce
skończyły się, a wtedy udało nam się wdać w pogawędkę z
jedną z tańczących pań, która okazała się certyfikowaną
nauczycielką. Opowiedziała nam co nieco o tradycyjnych tańcach –
na przykład, że aby móc włączyć się w to wszystko, trzeba znać
irlandzki – a także nauczyła nas bardzo podstawowego kroku.
Skończywszy rozmowę, opuściliśmy pub i udaliśmy się do
klasztoru na upragniony wypoczynek. My śpimy, a Wy możecie jeszcze
obejrzeć na filmiku, jak to te tańce naprawdę wyglądają (tylko cicho, żeby nas nie zbudzić). Jeśli
mnie oczęta nie mylą, na tym filmie Pan W Żółtej Koszuli to nie
kto inny, jak Pan W Niebieskim Polo. Gwiazdor!
wtorek, 10 września 2013
Wtorek 27 sie: ten z japońskimi emerytami
Nudna jest ta Irlandia.
Wszystko tylko piękne i piękne. Mogłoby na odmianę znaleźć się
coś obrzydliwego.
Takiego podejścia nie
mieliśmy jednak we wtorek rano, dlatego postanowiliśmy wybrać się
na wycieczkę w miejsce piękne – do Parku Narodowego Connemara,
który z całego serca rekomendował nam duszpasterz powołań
polskiej prowincji Zakonu Kaznodziejskiego, Father Lucas. Tak bardzo
rozpływał się nad rozległymi widokami i dzikimi zakątkami, które
parę lat temu pokazywał mu ówczesny przeor z Galway, że nie
mieliśmy wyboru. So, Connemara it is!
Tak naprawdę to nie
zdecydowaliśmy o tej wyprawie we wtorek, lecz dużo, dużo wcześniej
– na dobrą sprawę jeszcze w Polsce, kiedy robiliśmy ramowy plan
wyjazdu. Zawitawszy w Galway, pomyśleliśmy jeszcze chwilkę, a
potem w miejscowym biurze podróży kupiliśmy bilety na wycieczkę,
bo i w tym przypadku trudno byłoby przemieszczać się na własną
rękę. Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się po niej spodziewać –
wiedzieliśmy tylko, że mamy stawić się na dworcu autobusowym o
godzinie 10 – ale, co ciekawe, wcale nas to nie niepokoiło.
Niestety, musieliśmy zostawić w domu Kubę: poprzedniego dnia
przewiało go na Inis Mor :( Nie wydawał się jednak zrozpaczony
faktem, iż ominie go kolejny dzień pełen wrażeń. O, nierozumny!
Obawialiśmy się trochę, czy uda się oddać jego bilet i odzyskać
za niego pełną kwotę, bo lepiej nie być 16€ w plecy niż być.
Mikołaj udał się do więc biura podróży, które z pocałowaniem
ręki oddało całą kasę za bilet – widzieliście kiedy w Polsce
coś takiego?
Kuba został w łóżku
(pewnie po prostu chciał sobie dłużej pospać, spryciulek), a my
popędziliśmy do miasta. Kiedy kierowca autobusu złapał się za
głowę na widok naszej liczebności, pomyśleliśmy, że to deja
vu. Odjechaliśmy z dworca
autobusowego i podjechaliśmy na kolejowy, gdzie mieliśmy wszyscy
poczekać na jakichś spóźnialskich, którzy dojeżdżali
pociągiem; kiedy po paru minutach się pojawili, okazali się
Niemcami. Spóźnieni Niemcy! Świat staje na głowie.
Teraz
mogliśmy już jechać przed siebie – najpierw przez miasto. Nie
minęła chwila i włączyły się głośniki, przez które napłynął
sympatyczny głos jakiegoś pana przemawiającego przez mikrofon. Mówca przeprosił
za opóźnienie, ponarzekał na korki w mieście, po czym zaczął
opowiadać, co mamy po prawej, a co po lewej stronie, proszę
wycieczki. No tak! Poczuliśmy się jak Japończycy i do tego
emeryci, którzy zamiast się trochę wysilić i zawalczyć o ciekawe
widoki, dają się posadzić na miękkich siedzeniach luksusowego
autokaru i oglądają nieznany świat zza jego szczelnych okien.
Osobiście zaczęłam trochę wewnętrznie panikować: nie dość, że wokół mnie niebezpiecznie podnosił się poziom irytacji (czy słowotok sączący
się z głośnika będzie trwał w nieskończoność?), to jeszcze
pogoda była okropna. Z przerażeniem patrzyłam, jak głowy
uczestników naszej wybitnej wycieczki po kolei zwieszają się
bezwładnie, bo ich właściciele postanowili nadrobić niedobór snu
z ubiegłych nocy. No cóż, próbowałam się pocieszyć, skąd
mogliśmy wiedzieć. Nie ma gwarancji, że wszystkie wycieczki będą
bez zarzutu. Nie nasza wina... Tymczasem przejeżdżaliśmy przez
kolejne miasteczka i wsie – ładne, ale bez przesady – a głośnik
mówił i mówił. O przeszłości, o teraźniejszości i
przyszłości, o tym, którędy będziemy jechać, a którędy nie
będziemy jechać, którędy ewentualnie moglibyśmy pojechać, choć
nie pojedziemy; o tym, że jest pochmurno, ale może przestanie być,
kto wie, a wtedy wyjdzie słońce, a jeżeli wyjdzie, będziemy mogli
podziwiać wspaniałe mountains of Connemara. Niestety,
apetyt na nie trochę nam przeszedł... choć kiedy powoli wyłaniały
się z chmur i mgieł, zwieszone głowy zaczęły się podnosić, a
nam udzieliło się trochę życia.
Głośnik tymczasem streścił
nam ze szczegółami film A Quiet Man,
który w tych plenerach miał swego czasu powstać. Niech będzie
jednak dowodem unoszących się jeszcze wśród nas oparów senności,
że dziś nie pamiętam z tego opisu dokładnie NIC. Poza tym, że
grający główną postać John Wayne ożenił się ze swą ekranową
towarzyszką, co jest romantyczne, ale chyba nie to należało
zapamiętać z całego wywodu. Zresztą, trudno było słuchać, bo
było już na co patrzeć – z wolna wyrastały wokół nas niezbyt
wysokie góry pochylone nad jeziorami, które naprawdę udatnie
przypominały gładkie tafle lustra, wiernie odbijając otaczające
je kolory i kształty.
W
momencie, kiedy zaczęły pojawiać się te wszystkie cuda – a
minęła może godzina od wyjazdu – zjechaliśmy z drogi i
zaparkowaliśmy pod stacją benzynową i hotelem, gdzie można było
wypić kawę i skorzystać z łazienki. No tak, zapomnieliśmy –
przecież jesteśmy emerytami! (reszta uczestników chyba faktycznie
nimi była ;)). Dostaliśmy pół godziny dla siebie. W pierwszym
momencie sytuacja wydała się beznadziejna – co mamy teraz ze sobą
zrobić, tak pośrodku niczego?
Leszczi usiłuje udowodnić, że wcale nie jest emerytką jak wszyscy. Nice try!
Wystarczyło jednak odejść
parędziesiąt metrów, pójść kawałek wzdłuż szosy, a później
zboczyć w coś, co dwa tygodnie później pewnie okazałoby się
wrzosowiskiem... Teren był mocno podmokły, do butów co i rusz
podchodziła woda, więc trzeba było rozważnie wybierać drogę
wśród traw reprezentujących całą paletę kolorów od soczystej
zieleni po ceglastą czerwień. Samochody zostały z tyłu, a z
przodu coraz bardziej imponująco rosły pierwsze prawdziwe góry
Connemary: łyse, strome stoki pokryte skąpo jedynie trawą,
spotykające się na dnie długiej, przestrzennej doliny, która
wydawała się obiecywać, że to dopiero początek. Widok pociągał
jak narkotyk, z każdym krokiem coraz bardziej. Gdyby nie
ograniczenie czasowe (godzina odjazdu zbliżała się nieubłaganie),
można by było iść bez przerwy i zatrzymać się dopiero na samej
górze. Teraz jednak trzeba było zawrócić i mieć nadzieję, że
to jeszcze nie koniec.
Wsiadając
do autokaru, staraliśmy się zidentyfikować człowieka
odpowiedzialnego za przezacny akompaniament naszej podróży. Poza
kierowcą nie było żadnej obsługi. A więc to tak! Nagle
poczuliśmy wielki respekt przed facetem (w wieku 50+), który był w
stanie prowadzić wielki autokar po wąskich, wiejskich drogach (w
dodatku, przypominam, po ich złej stronie) i jednocześnie bez
najmniejszej przerwy zabawiać nas bądź co bądź sympatyczną,
ciekawą gadką (i to po angielsku :o). Zapewne wszystkie swoje
historie opowiada dzień w dzień w dość rutynowym porządku, a
jednak naprawdę brzmiał tak naturalnie, jakby wszystko to
przychodziło mu do głowy ot, na poczekaniu.
Zastanawialiśmy się, jaka ścieżka doprowadziła go do obrania tego zawodu. Czy może opowiadał fajne historie przyjaciołom przy herbacie, aż w końcu ktoś [nie wytrzymał i] powiedział: Hej, powinieneś mówić to przez mikrofon, prowadząc autokar po bezdrożach Connemary? A może był taksówkarzem, ale z czasem zbyt skromna publiczność przestała mu wystarczać? Nie zrozumcie nas źle – kierowca Jack naprawdę dawał radość. Powiedzieliśmy mu to później, wysiadając z busa na końcu wycieczki.
Zastanawialiśmy się, jaka ścieżka doprowadziła go do obrania tego zawodu. Czy może opowiadał fajne historie przyjaciołom przy herbacie, aż w końcu ktoś [nie wytrzymał i] powiedział: Hej, powinieneś mówić to przez mikrofon, prowadząc autokar po bezdrożach Connemary? A może był taksówkarzem, ale z czasem zbyt skromna publiczność przestała mu wystarczać? Nie zrozumcie nas źle – kierowca Jack naprawdę dawał radość. Powiedzieliśmy mu to później, wysiadając z busa na końcu wycieczki.
Tymczasem
ruszyliśmy spod stacji benzynowej i skręciliśmy w naprawdę wąską
drogę (choć nie było tam ciasnej bramy), która wiodła po dnie
doliny, akurat naprzeciw najpiękniejszym widokom. Niebo zdążyło
już całkowicie się wyczyścić, a my strząsnęliśmy z siebie
resztki snu (czyżby główną bohaterką postoju była kawa?).
Niemal podskakiwaliśmy na naszych fotelach – a nie było to
trudne, bo w środku miały sprężyny – nie mogąc się doczekać,
aż będziemy jeszcze bliżej cudownych krajobrazów. Kiedy zaczynał
nas otaczać upragniony landszaft, który z daleka sobie
wypatrzyliśmy, zza gór nagle wychylało się pięć nowych, jeszcze
piękniejszych, jeszcze bardziej przestrzennych i rozłożystych.
Pamiętacie, kiedy pisałam, że Connemara jest jak narkotyk? Otóż
podtrzymuję to.
Powoli
dostrzegaliśmy też zalety japońskiej wycieczki dla emerytów.
Pewnie, że szczytem hipsterstwa byłoby wynająć samochód albo
najlepiej flotę tandemów (!), ale ile dalibyśmy radę zobaczyć w
ciągu jednego dnia? Udałoby nam się pewnie dotrzeć raptem do
przedsionków parku... Tymczasem przemieszczając się pod
kierownictwem zacnego Jacka żwawo pruliśmy przez kolejne
pomieszczenia tego raju, mając jednocześnie sporo czasu, by każdej
górze przyjrzeć się dość dokładnie ze wszystkich stron.
Tym, co zrobiło na nas (mnie) szczególnie wrażenie, była wszechobecna pustynia – puszcza – pustość. W Polsce niewiele jest takich krajobrazów, gdzie od horyzontu do horyzontu widać może dwa, trzy gospodarstwa – a przynajmniej, gdy w grę wchodzi TYLE przestrzeni, rozległej i nieporośniętej lasem. To wspaniałe, że w Connemarze nikt nie wpadł na to, by ogromne ilości wolnego miejsca zapełnić szkółkami leśnymi, ubojniami zwierząt czy nawet osiedlami domów jednorodzinnych. Trzeba zresztą przyznać, że obszary te w czasie Wielkiego Głodu (którego temat powraca w Irlandii raz po raz, jak u nas II wojna światowa) w znacznym stopniu się wyludniły – wiele osób umarło z głodu albo wyemigrowało. Jak opowiedział nam Jack the Driver, niektórzy właściciele ziemscy, wśród których zdarzali się i dobrzy ludzie, bardzo chcieli pomóc znajdującym się wówczas w ciężkiej sytuacji materialnej wieśniakom. Wiedzieli jednak, że ci nie przyjmą od nich darowizny pieniężnej, gdyż poczytają ją za obrazę. Wymyślili więc, że dadzą im jakąś pracę, za którą będą mogli im zapłacić. Wieśniacy mieli zatem budować na granicach posiadłości niewysokie murki z kamieni, prowadzące po zboczach gór od dolin aż po same niemalże szczyty. Przydatne? Niekoniecznie, ale jakże trwałe! Podczas naszej drogi mijaliśmy wiele takich płotów, z których wiele musiało pochodzić z połowy XIX wieku.
Tym, co zrobiło na nas (mnie) szczególnie wrażenie, była wszechobecna pustynia – puszcza – pustość. W Polsce niewiele jest takich krajobrazów, gdzie od horyzontu do horyzontu widać może dwa, trzy gospodarstwa – a przynajmniej, gdy w grę wchodzi TYLE przestrzeni, rozległej i nieporośniętej lasem. To wspaniałe, że w Connemarze nikt nie wpadł na to, by ogromne ilości wolnego miejsca zapełnić szkółkami leśnymi, ubojniami zwierząt czy nawet osiedlami domów jednorodzinnych. Trzeba zresztą przyznać, że obszary te w czasie Wielkiego Głodu (którego temat powraca w Irlandii raz po raz, jak u nas II wojna światowa) w znacznym stopniu się wyludniły – wiele osób umarło z głodu albo wyemigrowało. Jak opowiedział nam Jack the Driver, niektórzy właściciele ziemscy, wśród których zdarzali się i dobrzy ludzie, bardzo chcieli pomóc znajdującym się wówczas w ciężkiej sytuacji materialnej wieśniakom. Wiedzieli jednak, że ci nie przyjmą od nich darowizny pieniężnej, gdyż poczytają ją za obrazę. Wymyślili więc, że dadzą im jakąś pracę, za którą będą mogli im zapłacić. Wieśniacy mieli zatem budować na granicach posiadłości niewysokie murki z kamieni, prowadzące po zboczach gór od dolin aż po same niemalże szczyty. Przydatne? Niekoniecznie, ale jakże trwałe! Podczas naszej drogi mijaliśmy wiele takich płotów, z których wiele musiało pochodzić z połowy XIX wieku.
Góry
w Connemarze to jeszcze nic. Góry z jeziorami – do dopiero coś!
Każde wzniesienie ma tam odpowiadający mu akwen. Wydawałoby się,
że Pan Bóg, kiedy to stwarzał, musiał w jednym miejscu przycisnąć
ziemię, żeby w drugim mogła się podnieść – i tak powstała
Connemara :) Nie mam jednak teorii na temat powstania Killary –
jedynego fiordu w Irlandii, który (na mapie) wygląda tak, jakby
jakiś morski kornik wgryzł się w ląd pomiędzy górami. Z boku
Killary Harbour jest jeszcze ciekawsze, zwłaszcza że na powierzchni
wody unoszą się liczne rzędy sporych bojek czy beczułek. O co
chodzi? Oddajmy głos Jackowi: są to proste, wymyślone przez
sprytnych Irlandczyków instalacje do hodowli małży. Przyczepiają
się one na ściankach bojek, a po dwóch latach rośnięcia zostają
zebrane i trafiają na talerze, głównie we Francji. Biedne, smaczne
stworzonka!
Nad
fiordem odbyliśmy jeden z naszych emeryckich postojów, które
wyglądały tak: Jack zatrzymuje autokar na poboczu. „Jeśli
chcecie, to trzy-cztery osoby mogą wysiąść. Macie dwie minuty na
zrobienie zdjęć”. Wysypuje się cały autokar, robimy setki zdjęć
w różnych konfiguracjach, pozujemy, skaczemy, gimnastykujemy się.
Po 15 minutach możemy ruszać dalej.
Ten postój był zaś szczególnie ciekawy, gdyż – ale numer, akurat przy samym parkingu – stało drzewko, z którym związana była dosłownie barwna tradycja. Otóż, jeżeli ma się jakieś życzenie, należy powiesić na drzewku jakiś element swojej garderoby, a wróżki, które mieszkają wśród gałęzi, spełnią to marzenie, jeśli taka będzie ich wola. To my te wszystkie różańce, litanie, nowenny, a tam wystarczy zostawić skarpetę!! Mimo, iż konary były całe obwieszone tekstyliami, a nawet obuwiem, coś nam się nie chciało w to wierzyć. Ani we wróżki, ani nawet w tradycję – nasze przeczucie było takie, że pewnego dnia przyszedł ktoś z biura podróży i stwierdził: „Fajne miejsce na emerycki postój, ale brakuje mi tu kolorowego drzewa”. Choć nie wiadomo. Oby teraz te wróżki się na nas nie zemściły za niedowiarstwo! :o (właściwie już to robią. Piszą do mnie takie SMS-y: „Znam twoją przyszłość. Dowiedz się więcej – tylko 1,23 zł z VAT. Wróżka Roksana”)
Ten postój był zaś szczególnie ciekawy, gdyż – ale numer, akurat przy samym parkingu – stało drzewko, z którym związana była dosłownie barwna tradycja. Otóż, jeżeli ma się jakieś życzenie, należy powiesić na drzewku jakiś element swojej garderoby, a wróżki, które mieszkają wśród gałęzi, spełnią to marzenie, jeśli taka będzie ich wola. To my te wszystkie różańce, litanie, nowenny, a tam wystarczy zostawić skarpetę!! Mimo, iż konary były całe obwieszone tekstyliami, a nawet obuwiem, coś nam się nie chciało w to wierzyć. Ani we wróżki, ani nawet w tradycję – nasze przeczucie było takie, że pewnego dnia przyszedł ktoś z biura podróży i stwierdził: „Fajne miejsce na emerycki postój, ale brakuje mi tu kolorowego drzewa”. Choć nie wiadomo. Oby teraz te wróżki się na nas nie zemściły za niedowiarstwo! :o (właściwie już to robią. Piszą do mnie takie SMS-y: „Znam twoją przyszłość. Dowiedz się więcej – tylko 1,23 zł z VAT. Wróżka Roksana”)
Udało
nam się zapakować z powrotem, po czym wyruszyliśmy w drogę do
Kylemore Abbey – niezwykle malowniczego zameczku, który wybudowali
jacyś arystokraci w 1867 roku. Po wielu latach został on oddany pod
opiekę benedyktynkom. Na sam widok opactwa gwałtownie skoczyło nam
ciśnienie i – co z zadowoleniem odnotował br. Stangi –
powołanie! Wyobraźcie sobie jezioro jak zwierciadełko, a nad nim
misternie skonstruowany budyneczek w kolorze ołowiu, zwieńczony
flankami niczym Koronką. Zresztą, nic sobie nie wyobrażajcie,
tylko zobaczcie na obrazku.
Zatrzymaliśmy
się parkingu i dowiedzieliśmy się, że mamy tu dwie godziny do
rozdysponowania, przy czym Jack miał dla nas wspaniałą wiadomość
(po której ciśnienie skoczyło nam po raz drugi). Otóż okazało
się, że wstęp do opactwa, jak również do należących do niego
ogrodów i kaplicy niestety nie jest darmo dany, co więcej, kosztuje
aż 12€. Siostrzyczki były jednak na tyle wspaniałomyślne, że
zgodziły się na zniżeczkę dla klientów naszego biura. Mogliśmy
więc kupić bilety – jeszcze w autokarze u Jacka – za jedyne 8€
od głowy. Na zastanowienie potrzebowaliśmy bardzo krótkiej chwili,
po czym wysiedliśmy, nic nie kupując (a czego się
spodziewaliście?) i zaczęliśmy myśleć, co teraz. Zważcie, iż
nie wspomniałam ani razu, że ciśnienie spadło.
Spróbowaliśmy podejść odrobinę w stronę zamku albo przespacerować się w kierunku ogrodu – niestety, siostrzyczki ogrodziły wszystko bardzo szczelnie i było jasne, że bez ofiary na klasztor się nie obejdzie, co najwyżej obejdzie się wszystko dookoła. Tymczasem napięcie rosło i rozpoczął się, jak zauważyli niektórzy, I Duszpasterski Festiwal Narzekania. Wyjście było zatem tylko jedno. Oto kolejne pytanie konkursowe! Jak trwoga, to do:
Spróbowaliśmy podejść odrobinę w stronę zamku albo przespacerować się w kierunku ogrodu – niestety, siostrzyczki ogrodziły wszystko bardzo szczelnie i było jasne, że bez ofiary na klasztor się nie obejdzie, co najwyżej obejdzie się wszystko dookoła. Tymczasem napięcie rosło i rozpoczął się, jak zauważyli niektórzy, I Duszpasterski Festiwal Narzekania. Wyjście było zatem tylko jedno. Oto kolejne pytanie konkursowe! Jak trwoga, to do:
a.
wróżek,
b.
siebie,
c.
no, wiadomo.
Pomyślcie
dobrze i czytajcie dalszy ciąg, kiedy się pojawi.
czwartek, 5 września 2013
Poniedziałek, 26 sie, część 2: ten z byciem w niebie
Jesteśmy na wyspach Aran
(wspomnieniami). Jeżeli jest to dla Was zaskoczeniem, przeczytajcie najpierw
starszy post. Inaczej możecie odejść od zmysłów z konfuzji!
Na klifach było
wspaniale, pięknie i słonecznie, ale spostrzegliśmy, że brzuchy
zaczęły nam przyrastać do skalnego podłoża. Musieliśmy czym
prędzej opuścić to miejsce! Wróciliśmy do rowerów i
spojrzeliśmy na mapę. Jedyna sensowna trasa przedstawiała się
trochę kłopotliwie: musieliśmy zjechać z powrotem na łeb na
szyję drogą, którą wdrapaliśmy się na górę, by później
podjechać na najwyższy (jeszcze wyższy) punkt wyspy, gdzie
znajdowała się jakaś wieżyczka czy zameczek (nie widziałam, nie
wiem).
Pokonywanie stromych,
kamienistych zbocz zgodnie z kierunkiem i zwrotem działania
grawitacji na miejskim rowerze okazało się przedsięwzięciem
wyjątkowo karkołomnym. Nasze koła albo zatrzymywały się na
drobnych kawałkach skały, albo się na nich ślizgały;
zrozumieliśmy (zrozumiałyśmy...), że dalsza jazda grozi śmiercią
lub kalectwem, więc znów skończyło się na prowadzeniu rowerów,
przynajmniej na bardziej ekstremalnych odcinkach.
Trzeba więc sobie
wyobrazić naszą ulgę, gdy dotarliśmy z powrotem do asfaltu, po
którym jazda przypominała podróż na latającym dywanie. Droga
ponownie zaczęła kluczyć między kamiennymi murkami na nisko
położonym terenie, a potem znów – łagodnie, ale jednak –
prowadziła coraz wyżej i wyżej. Resztki przyjemności z jazdy
skończyły się wraz z asfaltem. Nie, wcale nie było tak strasznie,
ponieważ zaczęło kropić. Cóż takiego – powiecie – dlaczego
deszcz, choćby i niewielki, miałby być przyczyną miłych wrażeń?
Otóż wyobraźcie sobie, że ostro zasuwacie pod górę na żwirowej
drodze, siedząc na rowerze, który do takich przygód jest zupełnie
nieprzystosowany... No właśnie, na samą myśl robi się gorąco! W
takim momencie wybawieniem staje się wszystko, co w pracy [jest]
ochłodą, w skwarze żywą wodą
– dokładnie te słowa przyszły mi wtedy do głowy. Tym więc
sposobem oceaniczna mżawka, przypominająca wodę rozpyloną w
powietrzu za pomocą aerozolu, pomogła nam zdobyć najwyższy szczyt
wyspy Inis Mor.
Potem na szczęście było
już tylko z górki. Kiedy żwir na powrót zmienił się w asfalt,
wiedzieliśmy, że udało nam się dotrzeć z powrotem do Kilronan.
Tylu wspaniałych rzeczy jeszcze nie zobaczyliśmy! Poll na bPeist -
przypominającej prostokątny basen naturalnej zatoczki, do której
oceaniczna woda raz po raz wlewa się okazałym wodospadem (no tak,
nieco fantazjuję, ale mam to przed sobą na zdjęciu w broszurce).
Maleńkiego kościoła św. Patryka na wschodzie wyspy. MASKONURÓW!
Niestety, wszystko to musieliśmy zostawić na następny raz (za
rok?), ponieważ do godziny 17 należało oddać rowery. Do tego
byliśmy już mocno zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni, więc
prosto z wypożyczalni rowerów skierowaliśmy swe kroki do
miejscowego pubu (a jakże), gdzie zamiast guinessa (no gdzie, o tej
porze) niemal każdy z nas zaaplikował sobie gorącą kawę.
Do przybycia promu
mieliśmy jeszcze ponad godzinę, więc postanowiliśmy przetestować
turystyczną ofertę miasteczka Kilronan. Na pierwszy ogień poszedł
Spar – jedyny market z jedynym bankomatem na wyspie. Skorzystanie z
tego ostatniego było koniecznością, gdyż co poniektórzy (łącznie
z piszącą te słowa) musieli zapożyczyć się u swych miłych
przyjaciół, by w ogóle przejechać się tego dnia na rowerze.
Muszę przyznać, że do tej pory, po zalogowaniu się do serwisu
internetowego mojego banku, z rozrzewnieniem patrzę na adnotację o
wypłacie gotówki w Kilronan – mimo iż za tę egzotyczną
transakcję pobrano aż 9 złotych prowizji. Ogólnie zaś ceny na
wyspie wcale nie są wyższe niż na „stałym” lądzie, dzięki
czemu mogłyśmy bez skrupułów wyposażyć się w kilka paczek
intrygujących ciastek.
Kolejną wybitną
atrakcją Kilronan jest Sweater Museum & Shop. Nazwa „muzeum”
jest tutaj trochę na wyrost, choć faktycznie – zupełnie jak w
muzeum człowiek raczej przechadza się między eksponatami i
podziwia je, gdyż są stanowczo za drogie, by w ogóle pomyśleć o
ich kupnie. Różnica polega na tym, że muzeum za kompulsywne
obmacywanie wystawionych precjozów dostałoby się po łapach i nie
tylko. My zaś mogłyśmy palpacyjnie przekonać się, że wełna, z
której powstają sławne swetry z wysp Aran, faktycznie jest bardzo
miękka i zaskakująco delikatna. Prawdopodobnie należało
poprzestać na parterze sklepu, lecz nierozważnie wspięłyśmy się
i na piętro, gdzie miały czekać na nas bardziej różnorodne
pamiątki. Oj, czekały! Tak wybitnej tandety nie wiedzieliśmy chyba
nigdzie indziej. Zegarki biurkowe w formie mosiężnej piłki do
golfa, owce z czekolady, które na pierwszy rzut oka nie nadawały
się od dawna do spożycia, nieudolnie rzeźbiony krucyfiks z
pogańskimi motywami... Na szczęście moja pamięć wyparła większą
część wrażeń z oglądania ekspozycji tego sklepu, ale niesmak
pozostał. Zbliżała się już pora podróży powrotnej, więc z
ulgą opuściłyśmy te przezacne progi i podążyłyśmy do portu,
gdzie prom już powoli cumował.
Droga powrotna, zarówno
promem, jak i autobusem, przebiegła spokojnie. Jedliśmy i piliśmy
:) Było bardzo wesoło. (Tak, drogi niewtajemniczony Czytelniku, ten
akapit zawiera informacje niewidoczne gołym okiem. Niestety, ze
względów duszpasterskich nie mogę ich przed Tobą odkryć :( What
happens on the prom stays on the prom!)
Byliśmy już bardzo
zadowoleni z tego dnia, ale nie zapominajmy, że jeszcze się on nie
skończył. Pamiętacie Kasię, jak również to, że była Najlepsza
oraz że pracowała jako kucharz? Połączcie fakty. Dobrze myślicie.
Tego wieczoru Najlepsza Kasia przygotowała dla nas najlepszy OBIAD.
Ledwie zdążyliśmy wejść i doprowadzić się do porządku po
podróży, na stół wjechały dwie oszałamiające zupy kremy –
jedna z brokułów, a druga z dyni, słodkich ziemniaków i
rozmarynu. Trudno powiedzieć, która była delikatniejsza, bardziej
jedwabista w konsystencji i szlachetniejsza w smaku. Nie mieliśmy
zresztą czasu na takie rozważania, ponieważ już czekały na nas
kolejne półmiski: ziemniaki pieczone z ziołami, kurczak w ostrych
przyprawach oraz brokuły gotowane na parze z sosem
jogurtowo-czosnkowym.
Znikający ksiądz :o
Czy po całym dniu wrażeń i zmagań mogło
nas spotkać coś wspanialszego? Byliśmy Kasi niewypowiedzianie
wdzięczni (i nadal jesteśmy), zwłaszcza że jedzenia było tyle,
że spokojnie mogliśmy zostawić połowę na kolejny dzień. Do tego
dostaliśmy jeszcze deser: śliwki i jabłka, które według
pierwotnego zamysłu miały zostać częścią hipotetycznego ciasta,
z braku czasu nią nie zostały, ale i tak były bardzo smaczne.
Po odczekaniu
odpowiedniego czasu po posiłku mieliśmy jeszcze naszą własną
mszę w chórku klasztornym (koło 22.30, ostatnią w mieście :)).
Byli na niej też Kasia i jej chłopak, Darek; cieszyli się, że
mogli uczestniczyć we wspólnym śpiewaniu.
Jest wielka, dobra moc w
dominikańskich piosenkach. Wiedzcie o tym.
Tak wielce i dobrze
zakończyliśmy ten dzień – bo po wszystkich wrażeniach na nic
więcej nie mieliśmy już ani siły, ani czasu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)