poniedziałek, 18 listopada 2013

Dia duit!

Czyli dzień dobry bardzo! Wygląda na to, że internetowe drogi zawiodły Cię na próg całkiem wesołego bloga. Na jego wesołość składają się następujące czynniki:
- radosna stUdniowa gromada z Fatherem Lucasem na czele,
- wyśniona podróż w chmurach na wyspę z zieleni,
- klasztorne, dominikańskie zakamarki, które stały się naszym domem,
- dworzec autobusowy, który mógłby być dinozaurem,
- elegancka wizytówka naszej grupy w postaci bazarowej torby,
- zbieranie muszli z dna oceanu,
- słowotok kierowcy autokaru wśród mórz i gór.

Chcesz wiedzieć więcej? Zacznij od pierwszego posta: z menu po prawej stronie wybierz notkę "W drodze" (jest w sierpniu) i ruszaj razem z nami w trasę c:

Pozdrawiamy!

poniedziałek, 16 września 2013

Czwartek, 29 sie: ten z 'love, actually'

Czwartek bywa dniem czwartym, a czasem tez ostatnim. :( to właśnie ten przypadek. 
Raniutko zwlekliśmy się z naszych ukochanych (tak trudno będzie je porzucić na rzecz domowych łóżek!) barłogów i popędziliśmy do kaplicy na Mszę. Tym razem nie była to uroczystość, lecz wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela. 

 Posileni udaliśmy się na górę, aby spożywać chleb, który także nigdy się nie starzeje (tostowy), ale w żadnej mierze nie jest pokarmem duchowym. Towarzyszyło mu prawdziwe irlandzkie (solone!) masło w kostce wielkiej jak cegła, które wspaniałomyślny Father Lucas uzyskał z klasztornej kuchni. Było naszym kompanem przez cały dzień, a nawet wzleciało z nami pod obłoki! Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się tak wielkiej kariery masełka, a tu proszę, doczekało się wojaży o jakich nawet nie śniło. 
To nie jedyny hit ostatniego śniadania! Na chętnych czekało danie nie dość że smaczne i zdrowe, to jeszcze na ciepło: ryż na mleku :o  Chytrzy na pewno zauważą, że ryż był dzień wcześniej na obiad, ale nie warto tego jakoś nadmiernie podkreślać.

 Po tak wytwornym i obfitym śniadaniu przeobraziliśmy się w ekipę sprzątajaco-czyszczącą. Hej, tworzyliśmy naprawdę dobry zespół! Podczas gdy jedni wynosili śmieci, inni zmywali kuchnię albo szorowali łazienki. Po doprowadzeniu lokalu do stanu sprzed naszego bytowania tam (a może nawet nieco lepszego, mamy nadzieję!), szybko wypisaliśmy ostatnie pocztówki, jak również listy podzięki do Najlepszej Kasi oraz naszych gospodarzy. Niektórych rozbawiło wyrażenie 'Dear Friars', a w szczególności jego pronounciation, przypominające inne polskie słówko; szczęśliwie ojcom którzy będą to czytać nie wyda się to śmieszne ani obraźliwe at all. :)

Ostatnie spojrzenie na świeżo zmiecioną podłogę, witraże w oknach i ścianę z reprodukcjami ikon i... w drogę! Chłodne uliczki ulubionego miasteczka zawiodły nas do znajomego BASARASU, będącego jednocześnie dworcem kolejowym. Upewniwszy się, że ruska torba wygodnie spoczywa w luku bagażowym, Mikołaj zakupił nam wszystkim bilet (długości basenu olimpijskiego) i mogliśmy z dzikością swoistą uczniom szkoły podstawowej zająć miejsca w basie. Na samym tyle, oczywka, bo kto by tam chciał siedzieć z przodu. Wprawdzie nie siedziała tam pani i jej świta, ale niełatwo pozbyć się podstawówkowych przyzwyczajeń i odruchów. A w basie, jak to w basie: gadki, obczajka co za oknem, spanie. Gdzieś na końcu Leszczi otworzyła centrum rozrywki, szczególnie atrakcyjne dla miłośników mocnych wrażeń, wielkich emocji i życia na krawędzi. (grałyśmy w statki i dopisywanie najdziwniejszej historii świata).   Wśród czytelników zaś triumfy święciła najnowsza encyklika papieża Franciszka 'Lumen fidei'. Polecamy!

Bardzo długo ekrany wewnątrz busu pozostawały ciemne i głuche, ale w końcu martwą pustkę zastąpił przedziwny obraz ciągnącej się przed nami szosy. Ale kto by tam patrzył na drogę, gdy za oknem TAKIE rzeczy. Owce, połacie niepohamowanej zieloności i wrzosowiska (!), o jakich się nie śniło. Poeta opisałby to lepiej, ale ja nie. Uwierzcie, tam naprawdę jest pięknie. Brakowało nam tylko jednej rzeczy, która w obfitości w Polsce: przydrożnych reklam. Biedni irlandzcy kierowcy! Skąd niby mają wiedzieć która pożyczka jest najlepsza (ale naprawdę, absolutnie najlepsza) albo ze za kilkaset metrów muszą skręcić do absolutnie najlepszego sklepu, aby kupić najlepszy telewizor za nędzne 1999,(9) złotych. Dziwne że ten kraj ludzi trwających w nieświadomości takich rzeczy jeszcze nie upadł!

Póki było jeszcze spokojnie i sporo czasu do spożytkowania, wyciągnęliśmy artykuły spożywcze. Lepiej przewozić takie rzeczy w żołądku niż upychać je do walizek (notabene, walizek pełnych brudnych ciuchów), gdzie obowiązuje limit masy, wiadomka! Rach, ciach, kanapeczki z masłem i ogórkiem, z masłem i kapustą pekińską, z masłem i z dżemem. A, i jeszcze kanapeczki na drogę! (z samym masłem). No bo weź tu się tłucz przez pół Europy bez kanapeczek, niedopuszczalne.

NAGLE! Miejski krajobraz zaczął się przybliżać coraz bardziej, aż w końcu wniknęliśmy w niego i w oddali ukazał się znajomy kompleks budynków lotniska (Aerfort Bhaile Átha Cliath).
 'Stangi, wiesz jaką masz misję? Ruska torba na pokład!' zakrzyknęła ochoczo Asia. Choć do czasu zakończenia odprawy bagażowej było jeszcze trochę czasu, panowie bardzo się przejęli i popędzili oddać nasz skarb (<3) w pewne ręce państwa z obsługi. Port lotniczy w Dublinie jest chyba pierwszym, na którym ruska torba została zważona właściwie.  W okresie swojej najmniejszej masy (przecież wszystko zjedliśmy, zostały tylko śpiworki, kilka gratów i marmolada pomarańczowa Mikołaja) i tak przekroczyła dopuszczalny limit, z hukiem wyleciało zatem kilka przedmiotów z Osadnikami na czele. Wydaje się, że podczas poprzednich odpraw nasza jakże droga torba zwyczajnie nie mieściła się całą powierzchnią dna na wadze i rozpłaszczała na jej ściankach bocznych, przez co uzyskiwała wyniki w granicach dopuszczalnych 15 kilogramów. Oto nieświadoma chytrość z naszej strony!

Kolejka do odprawy bezpieczeństwa była tym razem baaaardzo długa, ale za to udało nam się przemycić na pokład dwa noże :o Takie do smarowania, bez ząbków, ale czy nie można by nimi sterroryzować załogi samolotu? Można by, właśnie.

Na maratońskim dystansie między odprawą a bramkami prawie się zgubiliśmy, a potem prawie spóźniliśmy. Ale spokojnie, zawołali przez megafon że jak ktoś chce do Warszawy to żeby szybciutko, szybciutko do bramki 111, a zaraz potem do brzucha wielkiego stalowego wieloryba. Oczywiście znowu byliśmy prawie ostatni, więc nie można było wybrzydzać przy wyborze miejsc. W samolocie panowała już atmosfera rodzinnego kraju, gadający po polsku pasażerowie i polskie stewardessy (bardzo było nam ich szkoda, że muszą nosić takie nieładne i niewygodne stroje). A za oknem najpierw wybrzeże Walii, brytyjskie góry i pola, Kanał La Manche, a potem to już prawie sama bita śmietana i wata cukrowa z obłoków. A lądowanko? Każdy, kto uważa że Warszawa jest brzydkim i smutnym miejscem, powinien choć raz przelecieć nad miastem, nad którym dopiero co zapadł zmierzch. Stolica przeobraża się wówczas w szeregi, gronka i skupiska ciepłych pomarańczowych światełek. Niby koniec sierpnia (wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela!), ale atmosfera iście bożonarodzeniowa. Albo jak na Wszystkich Świętych.

 Na Warsaw Chopin Airport w drodze z płyty lotniska zjedliśmy czekoladę jeszcze z... Polski, z biedronki. A potem odbieranie bagażu, uściski, wylewne pożegnania. Ostatnia fota z ruską torbą, wychodzimy, a tu! Niespodzianka! Czekała nas scena, która bez żadnego naciągania mogłaby być doklejona do finałowego fragmentu znanego i lubianego 'Love, actually'. Obczajcie te słodkości: 

Wpadliśmy zatem w sam środek Studni, z tabliczką witającą Father Lucasa i szampanem (bukiet sugerował Pikolo) w plastikowych kubeczkach. Przenajlepsi! Uściski, uśmiechy, opowieści, moc radości. Wtedy już na stopro poczuliśmy, że jesteśmy u siebie :)


Moja torba? Ależ skąd!


Środa, 28 sie: ten z najdziwniejszym sportem świata

Jeszcze nie zdążyliśmy za bardzo ochłonąć po Connemarze (bo kto zdążyłby, i czy w ogóle kiedykolwiek się uda?), a tu znienacka przyszedł czas na ogarnianie ostatnich spraw w Galway.
(Uwaga! Zamieszczone poniżej zdjęcia niekoniecznie pochodzą z dnia 28 sie, środy, ale są obrazkami rodzajowymi z naszej codzienności w Galway. Proszę wybaczyć i czerpać radość mimo wszystko. k. )




 A najpierw: miły gość! Chcę w tym miejscu wyrazić zakłopotanie, że dotychczas nie wspomniałyśmy choćby słówkiem o przenajmilszym z mieszkańców klasztoru na Claddagh. Jednak nie zawstydzę się na wieki, bo oto nadrabiam: swoją obecnością i słowem rozradował nas Father Terence OP.

 Ten uroczy mnich  przybył do nas zaraz po swojej jutrzni (która u dominikanów w Galway skoro świt, około 10) i zasypał różnorodnością ciekawostek dotyczących dominikanów w Irlandii oraz anegdotek z własnego życia. A trzeba wiedzieć, że Terence to człowiek wielkiego taktu, a przy tym niesłychanego wręcz uroku - uwielbialiśmy Msze z nim! Czasem też śpiewał z nami, a raz zdarzyło się mnichowi tak zasłuchać, że aż się zdziwił, że już koniec śpiewów i czas kontynuować obrzędy :) Okazało się, że Father pochodzi z pobliskiego Salthill, a w dodatku jest Terencem dopiero od czasów zakonnych. A jak miał na imię przed wstąpieniem na czarno-białą ścieżkę? Można by strzelać w ciemno i w większości irlandzkich przypadków mieć rację: Patrick, oczywka! 

Father rzucił też nowe światło na kwestię dominacji płci żeńskiej wśród służby liturgicznej. Otóż kilkadziesiąt lat temu, gdy Terence był jeszcze małym Paddym, ministranci w zamian za ofiarną służbę poza wdzięcznością księdza proboszcza, uwielbieniem parafian oraz niewypowiedzianą radością Pana Boga, otrzymywali drobną zapłatę. Nie była widocznie ona tak mało znacząca, bo gdy jej zabrakło chłopcy zaprotestowali i miał miejsce tzw. Bunt Ministrantów. Czy to wtedy panowie odstąpili od ołtarza ku bardziej opłacalnym zajęciom, a ich miejsce zajęły o tyleż bardziej zdeterminowane kobiety? Nie dopytaliśmy o finał tej historii (albo nie dopatrzyłam). Cóż, urokiem niektórych tajemnic jest to, że zawsze pozostają nierozwikłane.

 Po pogaduszkach Father poprowadził nas na przyklasztorny cmentarz (kilka dni wcześniej ostrzegł, byśmy wieczorami nie chodzili tamtą stroną, bo czają się tam nieprzyjaźni osobnicy i ciskają w ludzi butelkami. Kochany!), gdzie stare nagrobne tablice i trawa tak zielona, że chciałoby się tam spocząć - co za chytra dwuznaczność! 

Przyznam, że nieraz trudno było mi się skupić na gadce ojca, gdyż całą uwagę pochłaniały jego... włosy. Były w kolorze mleka, a trochę jedwabiu, ale przy tym wydawały się takie gęste i mięciutkie, że nie można się napatrzyć. Jeśli kiedyś przyjdzie mi do głowy pofarbować włosy i zaprzepaścić szansę na kaskadę babiego lata, niech jakaś dobra istota szepnie, proszę, na ucho 'Terence', a powinnam momentalnie się opamiętać (chyba że diametralnie zmienię priorytety!). 

Ad rem, cmentarzyk choć piękny i zielony - jak wszystko w tym kraju! - był raczej mały, więc szybko go zwiedziliśmy, pozdrowiliśmy brata, odpowiednika naszego służewskiego brata Jana, który akurat krzątał się gdzieś wkoło kościoła i podziękowawszy najlepszemu Fatherowi T. rozeszliśmy się do ostatnich spraw w Galway.


A co to za sprawy: niełatwo się wypowiadać w imieniu wszystkich, ale z ustalonych z całą pewnością -  niewątpliwie nabywanie pamiątek dla stęsknionych rodzin i przyjaciół, wysyłanie kartek do wyżej wymienionych, spacery nad ocean i leżakowanie nad rzeczką. Niektórzy poszli zaczerpnąć nieco wifki przy ciastku w kawiarence albo zwyczajnie chłonąć jeszcze troszeńkę atmosfery ulubionego miasteczka, korzystając z miłej i fotogenicznej pogody.  Osobiście chciałabym polecić formę spędzania czasu, którą obrałyśmy z Asią, czyli odwiedziny w irlandzkich ciuchlandach. Wymienianie zalet kupowania w second-handach to chyba próżny trud (bo wiadomka, fajnie!), ale dodam, co dobre tam - te sklepy to tzw. charity shops i każdy ma w nazwie konkretny cel, na który przeznaczone są pieniądze z zakupków. No i jakie ładne sukienki <3 

Wszyscy nieco zmęczeni po intensywnym przedpołudniu, w większości obkupieni i totalnie spłukani spotkaliśmy się by zjeść posiłek, uczyniony znów przez ekspertkę w dziedzinie klasztornych obiadów, niemal weterankę w tej materii - Joannę L.  

Ktoś zaraz rzucił, że wykąpałby się w oceanie (bo, hej, być nad oceanem i nie skorzystać!), wkrótce zebrało się nas więcej i niestrwożona wyprawa ruszyła. Przemili Zuzia i Stangi, choć wcale nie chcieli się kąpać, odprowadzili nas na ładną plażę, którą onegdaj odkryli. Tu trochę ogarnęła nas wszystkich konsternacja, bo dawne morskie otchłanie przemieniły się w międzyczasie w pole kamieni. No, ocean był, nie zniknął, ale brzeg przesunął się o dobre paręset metrów (pamiętacie, jak to było z tymi odpływami, c'nie?). 
Niestrudzeni, a w zasadzie niestrudzone, bo Mikołaj został, by skorzystać z eleganckich warunków do fotografowania, udałyśmy się na inną, bardziej oddaloną plażę, bo tam piaseczek, a nadto może ocean już przypłynął z powrotem? 

Nie przypłynął :) Przedreptałyśmy chyba z pięć tysięcy kroków, by w ogóle dotrzeć do wody, i kolejne pięć tysięcy, by osiągnąć głębokość mniej więcej do kolan. Niepowodzenie misji nie było aż takie złe, bo było wielkie wietrzysko i potem wędrówka w mokrości kilometr do ręcznika mogłaby się zakończyć powrotem do Polski z niebanalną pamiąteczką - irlandzkim wirusem. Ale niektórzy i tak przywieźli, biedni :*

W domku doszliśmy społem do wniosku, że jeśli chcemy na kolejne śniadanie coś więcej poza chlebem tostowym, musimy zrobić małą ściepkę. No dobra, bez dramatyzmu, po prostu w planach był jeszcze wieczór z podsumowaniem wyjazdu, a wiadomo, że bez ciasteczek to żadna biesiada. Na stole momentalnie pojawił się kubek 'ZBIERAMY NA JEDZENIE' i prędko napełnił się wprawdzie po brzegi, ale monetami o wartości niezwykle rzadko przekraczającej 5c. Ale jakie ładne te monetki, miedzianozłote i w dodatku z harfą! Można by napchać nimi jakąś stylową sakiewkę i spektakularnie rozsypać malowniczy stos przed panią z SuperValu. Z braku sakwy wsypaliśmy brzęczącą masę (miliony monet!) do zwykłej torebki i starczyło na takie rzeczy! Nie dość, że ciastka, to i wymarzone przez wszystkich bułki z masłem (akurat nie było bagietek). Godna uczta! 

Ale zanim - nasza własna msza, we własnym języku, celebrowana przez naszego własnego Fathera Lucasa. Było tak bardzo ładnie i z wdzięcznością, bo przecież tyle piękna i dobra ze wszystkich stron nas otaczało (a poza Nim nie ma dla nas dobra!), że trudno to nawet wyśpiewać, a co dopiero opisać :) Wyśpiewywać próbowaliśmy najpiękniej i najradośniej, choć na wyjście już nie dało rady, bo za ścianą w kościele właśnie zaczynała się msza. Zaśpiewaliśmy zatem 'Kto się w OP' bez dźwięku, za to na głosy, Marysia dzielnie dyrygowała a miłe dominikańskie harmonie najpiękniej brzmiały nam w głowach.
oto i St. Mary's Priory!


Po liturgii godzin mieliśmy chwilkę przerwy, w trakcie której chytrzy Zuzia i Kuba gdzieś się ulotnili. Szybko ustaliliśmy miejsce i cel ich pobytu, a poznawszy go błyskawicznie dołączyliśmy do nich. Otóż bardzo niedaleko, a w zasadzie vis a vis klasztoru dominikanów, koło rzeczki, w zatoce, mieściło się coś w rodzaju ogromnego basenu. Mijając go co dzień nasze głowy zaprzątała myśl: jakiż to egzotyczny sport można tam praktykować? Na wodnym boisku ustawione były mianowicie dwie małe bramki, a każda kilka metrów nad wodą. Rozwiązanie przyniósł dopiero ostatni wieczór: byliśmy świadkami meczu w przedziwnej konkurencji - panowie i panie (!), każdy w kajaczku i kasku z maską jak do hokeja uprawiali coś w rodzaju koszykówki, ale na wodzie i piłką jak do siatki. Trzeba było rzucać do koszy, umieszczonych powyżej tafli wody, przy okazji naparzając tę wodę, a nieraz i siebie nawzajem, wiosłami. Paradna dyscyplina! Myślę, że nawet mecz quidditcha nie byłby w stanie zainteresować nas bardziej niż przedziwne kayak-polo (nazwę zdradził nam jeden z zawodników). W każdym razie zaangażowaliśmy się w kibicowanie z zapałem większym niż kiedykolwiek ktokolwiek w Galway, jak się zdawało. Nieomal byśmy zmarzli, gdyby nie to, że oglądaliśmy biednych ludzi w mokrych piankach i to jeszcze chlapiących się zimną wodą - oni to dopiero musieli mieć lodówkę, ałć! 
Nasza krótka przerwa zdążyła się już nieźle przedłużyć, zgromadziliśmy się zatem w cieplutkim, kochanym domku, żeby podsumować wyjazd. Co w Irlandii, zostaje w Irlandii, ale tam (nie przesadzam), nie ma co kryć, że panowała atmosfera ogólnej słodyczy. Zero wyrzutów, płaczu i zgrzytania zębów, serio! Bo, kurczę, przez te kilkanaście dni staliśmy się trochę domownikami i ciężko ocenić, do czego trudniej będzie się przyzwyczaić w Polsce - do ruchu prawostronnego czy do braku wspólnych posiłków, liturgii godzin i wieczorów. 

Lecz dość tego słodzenia! Wieczór bowiem nachylił się już całkiem konkretnie, więc rzuciliśmy się w wir nocnego życia Galway. Gwarna i zatłoczona Shop Street zawiodła (let us down) nas pod drzwi King's Head, gdzie, według naszych najlepszych informacji, miały tego dnia odbywać się irlandzkie tańce. I to nieco inne niż poprzedniego dnia, bo i średnia wieku ze trzy razy niższa, i bardziej w formie pokazu niż powszedniej rozrywki irlandzkiego ludu. 
Wchodzimy: pub jak pub, równie dobrze mógłby się znajdować w Berlinie, Pradze czy Radomiu, szału nie było, ale im głębiej wciskało się w tłum, tym wyraźniej dochodziły nas dźwięki skocznej muzyki. Były i tańce! Niestety tłum był tak nieprzebrany, że widać było jedynie synchronicznie wynurzające się głowy i korpusy tancerzy. Bardziej zaangażowane w temat Mania i Aneta znalazły dogodniejszą niszę z widokiem na zaczarowane nogi tańczących panów, ale dłuższy pobyt tam, bez klimatu i fajnego miejsca do posiedzenia, nie był idealnym sposobem na ostatni wieczór w Galway. 

Rozeszliśmy się więc w dwie strony - część do sklepu, a reszta na mały spacerek i od razu do klasztoru. Nas, czyli tę resztę, przyciągnął jeszcze po drodze swoim czarownym hobbicim magnesem Crane. Było miło, cieplutko i muzyki pod sufit. Postałyśmy chwilkę (przeciągającą się o następną i jeszcze następną piosenkę) w progu, bo jak tu siedzieć, gdy sumując majątek nas czterech nie starczyłoby pewnie nawet na pianę guinessa. I miałyśmy przecież być pierwsze w klasztorze, żeby pozostali nie musieli sterczeć u bram bez klucza! Jako dobre koleżanki pobiegłyśmy więc na Claddagh, czekając na pozostałych, którzy lada chwila mieli się pojawić. 

Po ładnych dwóch godzinach, kiedy wreszcie byliśmy w komplecie, okazało się, że zaistniało niefortunne nieporozumienie: my, przekonane, że oni zaraz po szybkich zakupkach dołączą do posiadówki w klasztorze, czatowałyśmy tamże, a oni, przekonani że my siedzimy dalej w King's Head, zasiedli w innym pubie. No trudno, nikt się na nikogo nie gniewał, bo i nikomu się nie stała żadna krzywda. 

Pokręciliśmy się więc jeszcze troszkę i spać. Aha, my jeszcze zapakowałyśmy dzidziusia w becik. Dobranoc!


czwartek, 12 września 2013

Wtorek, 27 sie, cz. 2: ten z Panem W Żółtym Polo

Nie ma nas, pojechaliśmy do Parku Narodowego Connemara. Jeśli dopiero zaczynacie nam towarzyszyć, przeczytajcie najpierw tego posta.

Chcąc miło spędzić dane nam dwie godziny, a jednocześnie pamiętając, że szczęśliwy człowiek, który znajduje w Nim [Panu] ucieczkę, mieliśmy tylko jedno wyjście. Na szczęście wśród rzeczy, których benedyktynki nie obłożyły opłatą, znajdowała się również kaplica. Niestety nie wyglądała ona na zabytkową, nie była nawet ładna, co więcej, była brzydka! Znacznie bardziej przypominała stołówkę niż miejsce święte. Cóż – kaplica to kaplica, nie ma co wybrzydzać. Usadowiliśmy się na krzesłach (nie było tam ławek) i zmówiliśmy dziesiątkę różańca – w intencji pomyślności Kościoła w Irlandii oraz różnych naszych znajomych, a także dobrego spędzenia tego czasu. Teraz już wszystko było we właściwych, świętych i czcigodnych rękach :) I wierzcie lub nie, ale od razu zaczęły dziać się cuda: ci, którzy się denerwowali, znaleźli siłę, żeby być wobec innych spokojnym i cierpliwym, a ci, którzy narzekali, dwa razy myśleli, zanim wygłosili jakąś pełną zwątpienia uwagę. Wielkie są dzieła!
Wyszliśmy się z kaplicy i zastanowiliśmy się raz jeszcze. Mogliśmy opuścić kompleks klasztorny i pójść kawałek szosą na wschód, gdzie, jak pamiętaliśmy, było bardzo ładnie. Wszędzie zresztą było tam ładnie, więc gdziekolwiek się byśmy się nie podziali, byłoby dobrze – a może udałoby nam się trafić na jakiś szlak i wejść na którąś z gór? Decyzja zapadła. Przeszliśmy przez parking i skręciliśmy w lewo w asfaltówkę, którą tu przyjechaliśmy. Zagadka: po którym poboczu należy iść pieszo w kraju, gdzie samochody jeżdżą po lewej stronie drogi? My poszliśmy po prawym i przeżyliśmy. Zamierzaliśmy tak iść i iść, ale nagle spojrzeliśmy w prawo i zobaczyliśmy polną, trawiastą drogę wiodącą dokądś wśród bujnej zieleni. Wyglądało wspaniale, ale nie dowierzaliśmy i na wszelki wypadek sprawdziliśmy w aplikacji GPS-owej, czego się tam spodziewać. Na ekranie komórki wszystko wyglądało szaro (a więc niezgodnie z prawdą) i próżno szukać było drogi, ale w związku z treścią pierwszego nawiasu postanowiliśmy mimo wszystko wybrać tę ścieżkę, a w razie czego zawrócić.
Droga była na tyle szeroka, że zmieściłaby samochód, ale chyba dawno tego nie robiła – gęsta trawa nie nosiła śladów opon. Nie mieliśmy jednak problemów z przedarciem się przez zieleń. Czuliśmy się jak w dżungli: zewsząd otaczały nas grubolistne rododendrony (pewnie pozostałość po ogrodach należących dawniej do zameczku), które filtrowały promienie słońca i tworzyły zupełnie nierealną atmosferę.
Niebawem jednak gaj rododendronowy skończył się, podeszliśmy pod niewielką górkę i wtedy okazało się, że zrobiliśmy interes życia, nie odwiedzając siostrzyczek w klasztorze. Po co zamykać się w ciasnym zameczku, skoro można odetchnąć pełną piersią w tak rozłożystej przestrzeni? Po co zwiedzać ciemną, chłodną kaplicę, skoro można usiąść na zboczu góry i wygrzewać się w słońcu? Po chodzić po kamiennych alejkach i posadzkach, skoro można pochodzić boso po miękkiej, kolorowej trawie? 
Zdjęcie butów było naprawdę niezłym pomysłem, ponieważ teren był bardzo podmokły – miejscami wśród trawy lśniła stojąca woda. Nie daliśmy się jednak przestraszyć i niczym owieczki rozsypaliśmy się po łące stosownie do swoich potrzeb: ci, którzy chcieli poleżeć (duszpasterz powołań :)) znaleźli kawałek suchej ziemi i poleżeli, ci, którzy chcieli pochodzić, wspięli się nieco wyżej i zbadali wyrastające z pastwiska pagórki. Porównania do owiec używam nieprzypadkowo, ponieważ te właśnie miłe zwierzęta z pewnej odległości towarzyszyły naszej wyprawie, nieprzerwanie posilając się rudą trawą z wilgotnego pastwiska.
Wyglądały na zdrowe i pełne życia, czego nie można powiedzieć o tych, których czaszki i skóry znaleźliśmy na jednym ze stromych pagórków :o Być może nie zauważyły spadku, połamały nogi i już tam zostały, a ich pasterz nie opuścił pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby je odnaleźć. Który zresztą by to zrobił? Tylko ten Dobry. Sam tylko Bóg jest dobry.
Spacerując, znaleźliśmy też enklawę jeszcze zieleńszej zieleni, która dysponowała zejściem do pełnego śliskich kamieni potoku. Posiedzieliśmy jeszcze, zjedliśmy ciastka (bo niestety zapomnieliśmy zabrać akcesoriów do kanapeczek) i staraliśmy się na zapas napełnić oczy pięknymi widokami. Zbliżała się już pora odjazdu, więc zgarnęliśmy wszystkich siedzących i leżących, założyliśmy buty i wróciliśmy do autokaru. 
Wszystko ślicznie, ale nóżek to nie mamy.
Zacny Jack oczywiście już na nas czekał. Wkrótce ruszyliśmy na spotkanie kolejnych pięknych widoków, a kierowca przybliżył nam wiele spraw: po co owce są malowane na kolorowo (żeby ich pasterze, którzy nie znają owiec swoich, mogli je rozpoznać), dlaczego nikt nie chce chodzić do szkół z wykładowym irlandzkim (bo nikt nie ogarnia tego języka) i czy Irlandczycy mogą pozwolić Unii Europejskiej na zmarnowanie wielkich złóż torfu, które znajdują się u stóp gór (nie mogą). Tymczasem mijaliśmy okazały masyw Twelve Bens aka Twelve Pins – nazwany tak, ponieważ jakaś pani powiedziała kiedyś: to mi wygląda jak dwanaście szpilek w poduszeczce do szpilek. No, rzeczywiście. Później otoczył nas krajobraz pełen jezior, między którymi stała tylko malutka biała chatynka: wybudowano ją dla człowieka, który miał pilnować, by w jeziorach nie łowiono więcej ryb, niż na to pozwalali ich właściciele.
Wczesny wieczór powoli się nachylał, co znalazło odzwierciedlenie w naszym stanie umysłowym. Nie, wnętrze autokaru nie przedstawiało sobą obrazu niezłej imprezy, ale raczej przedszkole w czasie leżakowania. I tak kierowaliśmy się już z powrotem do Galway, pogoda psuła się, a niebo ściemniało, więc można było sobie pozwolić na sjestę.
Ostatni emerycki postój odbyliśmy na plaży nad oceanem – to znaczy odbyli go ci, którzy zrezygnowali z towarzystwa Morfeusza. Plaża była ładna i piaszczysta – stwierdziłyśmy więc, że jest doskonałym miejscem na reklamę Studni. Najpierw Karola naskrobała odpowiednie litery na piasku, później wspólnymi siłami sporządziłyśmy większy napis, a na koniec zrobiłyśmy sobie z nim mnóstwo fotek. Na środkowej udajemy foki z Inis Mor. Wiarygodnie, nieprawdaż?
Poinformowaliśmy Jacka the Drivera, że jeśli chce, może nas wysadzić w Claddagh pod naszym klasztorem. Chciał. Podziękowaliśmy więc, wysiedliśmy i popędziliśmy do naszej sali na obiad – zważcie bowiem, że przez cały dzień każdy z nas zjadł raptem kilka ciastek. Na szczęście nie trzeba było dużo pracy, bo zostało nam jeszcze dużo kurczaka i pieczonych ziemniaków z zeszłego dnia. Wystarczyło dokupić mrożone warzywa, odgrzać wszystko i mogliśmy zasiadać. Współczuliśmy Kubie, że nie było go z nami, on jednak nie był niepocieszony, więc nie opowiadaliśmy najlepszych historii, żeby go nie zasmucić.
Po obiedzie poszliśmy na irlandzką mszę (19.30), jednak wcale nie był to koniec naszego dnia! Mieliśmy bowiem cynk, że we wtorki wieczorem (a był to wtorek i właśnie zapadał wieczór) w pubie Monroe's ludzie tańczą tradycyjne tańce. Pragnęliśmy tego doświadczenia od początku pobytu w Galway, więc po mszy nie ociągaliśmy się długo, odmówiliśmy nieszpory i koło 21.30 byliśmy w pubie – tym samym, który nawiedziliśmy w czwartek jeszcze z bratem Marcinem.
Przyzwyczailiśmy się, że wszystkie puby były już zatłoczone, kiedy do nich przychodziliśmy – tak było i tym razem. Na szczęście, kiedy chwilę odczekaliśmy, zwalniały się coraz lepiej umiejscowione stoliki, więc mogliśmy spokojnie zamówić guinessy, rozsiąść się i czekać, aż na parkiecie coś się zacznie dziać. A dziać się coś miało na pewno, bo stoliki były poprzesuwane tak, by uzyskać jak najwięcej miejsca na środku. Aż w końcu przyszli muzycy – skrzypek, gitarzysta i akordeonista – i zaczęli się rozgrzewać, a potem grać skoczne melodyjki. Ludzi przybywało, w pubie rosła atmosfera oczekiwania. Naszą uwagę zwróciło kilka starszych osób, które zmieniały buty przy jednym ze stolików... Czyżby to oni? Za chwilę faktycznie wyszli na środek, naradzili się chwilę i zaczęli tańczyć – zabawnie i lekko, w bardzo prosty, ale jednak godny podziwu sposób. Kroki właściwie każdy stosował takie, jak chciał – niektórzy stepowali, inni rytmicznie chodzili. Zwrócę uwagę, że nie byli to profesjonalni tancerze – przynajmniej nie wszyscy – tylko ludzie, którzy umawiali się w Monroe's na tańce dla przyjemności. Niewątpliwie zdawali sobie sprawę, że wielu turystów przychodzi do pubu specjalnie, by na nich popatrzeć, jednak nie pomniejszało to nijak ich naturalności i radości. Radość była wielka, lecz otwartość niekoniecznie – Irlandczycy tańczyli raczej w swoim gronie i nie dało się do nich dołączyć. Nie byłoby to zresztą szczęśliwe w skutkach – do jednego z tańców dołączyła pewna młoda turystka (nie jedna z nas, zapewniam) i wcale nie było to przyjemne dla oka. Jedną z naszych młodych turystek, Karlę, próbował usilnie wyciągnąć na parkiet (co było niesłychanie zaszczytne) uroczy starszy Pan W Niebieskim Polo, jednak opierała się dzielnie – przemawiała przez nią skromność i troska o bliźniego, bo gdyby tak młoda panna zaczęła tańczyć, reszta pląsającego towarzystwa pewnie zeszłaby ze zmęczenia na zawał. Średnia wieku wynosiła bowiem jakieś 60 lat – młodsi najwyraźniej nie palą się, przy podtrzymywać lokalne tradycje. Mimo niemłodego wieku tancerze byli wcale pełni wigoru – jak na przykład tzw. Pan W Żółtym Polo, którego upatrzyłyśmy sobie jako człowieka bajecznie tańczącego i w dodatku w młodości szalenie przystojnego. ;) Złożyło się przypadkiem, że Pan W Żółtym Polo tego dnia miał akurat urodziny, więc koledzy z parkietu przygotowali dla niego tort i prezenty, a my mogliśmy włączyć się w tłumne śpiewanie Happy Birthday. :) Taki to miejscowy koloryt! Wraz z celebracją jubileuszu narodzin Pana W Żółtym Polo tańce skończyły się, a wtedy udało nam się wdać w pogawędkę z jedną z tańczących pań, która okazała się certyfikowaną nauczycielką. Opowiedziała nam co nieco o tradycyjnych tańcach – na przykład, że aby móc włączyć się w to wszystko, trzeba znać irlandzki – a także nauczyła nas bardzo podstawowego kroku. Skończywszy rozmowę, opuściliśmy pub i udaliśmy się do klasztoru na upragniony wypoczynek. My śpimy, a Wy możecie jeszcze obejrzeć na filmiku, jak to te tańce naprawdę wyglądają (tylko cicho, żeby nas nie zbudzić). Jeśli mnie oczęta nie mylą, na tym filmie Pan W Żółtej Koszuli to nie kto inny, jak Pan W Niebieskim Polo. Gwiazdor!

wtorek, 10 września 2013

Wtorek 27 sie: ten z japońskimi emerytami

Nudna jest ta Irlandia. Wszystko tylko piękne i piękne. Mogłoby na odmianę znaleźć się coś obrzydliwego.

Takiego podejścia nie mieliśmy jednak we wtorek rano, dlatego postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w miejsce piękne – do Parku Narodowego Connemara, który z całego serca rekomendował nam duszpasterz powołań polskiej prowincji Zakonu Kaznodziejskiego, Father Lucas. Tak bardzo rozpływał się nad rozległymi widokami i dzikimi zakątkami, które parę lat temu pokazywał mu ówczesny przeor z Galway, że nie mieliśmy wyboru. So, Connemara it is!
Tak naprawdę to nie zdecydowaliśmy o tej wyprawie we wtorek, lecz dużo, dużo wcześniej – na dobrą sprawę jeszcze w Polsce, kiedy robiliśmy ramowy plan wyjazdu. Zawitawszy w Galway, pomyśleliśmy jeszcze chwilkę, a potem w miejscowym biurze podróży kupiliśmy bilety na wycieczkę, bo i w tym przypadku trudno byłoby przemieszczać się na własną rękę. Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się po niej spodziewać – wiedzieliśmy tylko, że mamy stawić się na dworcu autobusowym o godzinie 10 – ale, co ciekawe, wcale nas to nie niepokoiło. Niestety, musieliśmy zostawić w domu Kubę: poprzedniego dnia przewiało go na Inis Mor :( Nie wydawał się jednak zrozpaczony faktem, iż ominie go kolejny dzień pełen wrażeń. O, nierozumny! Obawialiśmy się trochę, czy uda się oddać jego bilet i odzyskać za niego pełną kwotę, bo lepiej nie być 16€ w plecy niż być. Mikołaj udał się do więc biura podróży, które z pocałowaniem ręki oddało całą kasę za bilet – widzieliście kiedy w Polsce coś takiego?
Kuba został w łóżku (pewnie po prostu chciał sobie dłużej pospać, spryciulek), a my popędziliśmy do miasta. Kiedy kierowca autobusu złapał się za głowę na widok naszej liczebności, pomyśleliśmy, że to deja vu. Odjechaliśmy z dworca autobusowego i podjechaliśmy na kolejowy, gdzie mieliśmy wszyscy poczekać na jakichś spóźnialskich, którzy dojeżdżali pociągiem; kiedy po paru minutach się pojawili, okazali się Niemcami. Spóźnieni Niemcy! Świat staje na głowie.
Teraz mogliśmy już jechać przed siebie – najpierw przez miasto. Nie minęła chwila i włączyły się głośniki, przez które napłynął sympatyczny głos jakiegoś pana przemawiającego przez mikrofon. Mówca przeprosił za opóźnienie, ponarzekał na korki w mieście, po czym zaczął opowiadać, co mamy po prawej, a co po lewej stronie, proszę wycieczki. No tak! Poczuliśmy się jak Japończycy i do tego emeryci, którzy zamiast się trochę wysilić i zawalczyć o ciekawe widoki, dają się posadzić na miękkich siedzeniach luksusowego autokaru i oglądają nieznany świat zza jego szczelnych okien. Osobiście zaczęłam trochę wewnętrznie panikować: nie dość, że wokół mnie niebezpiecznie podnosił się poziom irytacji (czy słowotok sączący się z głośnika będzie trwał w nieskończoność?), to jeszcze pogoda była okropna. Z przerażeniem patrzyłam, jak głowy uczestników naszej wybitnej wycieczki po kolei zwieszają się bezwładnie, bo ich właściciele postanowili nadrobić niedobór snu z ubiegłych nocy. No cóż, próbowałam się pocieszyć, skąd mogliśmy wiedzieć. Nie ma gwarancji, że wszystkie wycieczki będą bez zarzutu. Nie nasza wina... Tymczasem przejeżdżaliśmy przez kolejne miasteczka i wsie – ładne, ale bez przesady – a głośnik mówił i mówił. O przeszłości, o teraźniejszości i przyszłości, o tym, którędy będziemy jechać, a którędy nie będziemy jechać, którędy ewentualnie moglibyśmy pojechać, choć nie pojedziemy; o tym, że jest pochmurno, ale może przestanie być, kto wie, a wtedy wyjdzie słońce, a jeżeli wyjdzie, będziemy mogli podziwiać wspaniałe mountains of Connemara. Niestety, apetyt na nie trochę nam przeszedł... choć kiedy powoli wyłaniały się z chmur i mgieł, zwieszone głowy zaczęły się podnosić, a nam udzieliło się trochę życia. 
Głośnik tymczasem streścił nam ze szczegółami film A Quiet Man, który w tych plenerach miał swego czasu powstać. Niech będzie jednak dowodem unoszących się jeszcze wśród nas oparów senności, że dziś nie pamiętam z tego opisu dokładnie NIC. Poza tym, że grający główną postać John Wayne ożenił się ze swą ekranową towarzyszką, co jest romantyczne, ale chyba nie to należało zapamiętać z całego wywodu. Zresztą, trudno było słuchać, bo było już na co patrzeć – z wolna wyrastały wokół nas niezbyt wysokie góry pochylone nad jeziorami, które naprawdę udatnie przypominały gładkie tafle lustra, wiernie odbijając otaczające je kolory i kształty.
W momencie, kiedy zaczęły pojawiać się te wszystkie cuda – a minęła może godzina od wyjazdu – zjechaliśmy z drogi i zaparkowaliśmy pod stacją benzynową i hotelem, gdzie można było wypić kawę i skorzystać z łazienki. No tak, zapomnieliśmy – przecież jesteśmy emerytami! (reszta uczestników chyba faktycznie nimi była ;)). Dostaliśmy pół godziny dla siebie. W pierwszym momencie sytuacja wydała się beznadziejna – co mamy teraz ze sobą zrobić, tak pośrodku niczego? 
Leszczi usiłuje udowodnić, że wcale nie jest emerytką jak wszyscy. Nice try!
Wystarczyło jednak odejść parędziesiąt metrów, pójść kawałek wzdłuż szosy, a później zboczyć w coś, co dwa tygodnie później pewnie okazałoby się wrzosowiskiem... Teren był mocno podmokły, do butów co i rusz podchodziła woda, więc trzeba było rozważnie wybierać drogę wśród traw reprezentujących całą paletę kolorów od soczystej zieleni po ceglastą czerwień. Samochody zostały z tyłu, a z przodu coraz bardziej imponująco rosły pierwsze prawdziwe góry Connemary: łyse, strome stoki pokryte skąpo jedynie trawą, spotykające się na dnie długiej, przestrzennej doliny, która wydawała się obiecywać, że to dopiero początek. Widok pociągał jak narkotyk, z każdym krokiem coraz bardziej. Gdyby nie ograniczenie czasowe (godzina odjazdu zbliżała się nieubłaganie), można by było iść bez przerwy i zatrzymać się dopiero na samej górze. Teraz jednak trzeba było zawrócić i mieć nadzieję, że to jeszcze nie koniec.
Wsiadając do autokaru, staraliśmy się zidentyfikować człowieka odpowiedzialnego za przezacny akompaniament naszej podróży. Poza kierowcą nie było żadnej obsługi. A więc to tak! Nagle poczuliśmy wielki respekt przed facetem (w wieku 50+), który był w stanie prowadzić wielki autokar po wąskich, wiejskich drogach (w dodatku, przypominam, po ich złej stronie) i jednocześnie bez najmniejszej przerwy zabawiać nas bądź co bądź sympatyczną, ciekawą gadką (i to po angielsku :o). Zapewne wszystkie swoje historie opowiada dzień w dzień w dość rutynowym porządku, a jednak naprawdę brzmiał tak naturalnie, jakby wszystko to przychodziło mu do głowy ot, na poczekaniu. 
Zastanawialiśmy się, jaka ścieżka doprowadziła go do obrania tego zawodu. Czy może opowiadał fajne historie przyjaciołom przy herbacie, aż w końcu ktoś [nie wytrzymał i] powiedział: Hej, powinieneś mówić to przez mikrofon, prowadząc autokar po bezdrożach Connemary? A może był taksówkarzem, ale z czasem zbyt skromna publiczność przestała mu wystarczać? Nie zrozumcie nas źle – kierowca Jack naprawdę dawał radość. Powiedzieliśmy mu to później, wysiadając z busa na końcu wycieczki.
Tymczasem ruszyliśmy spod stacji benzynowej i skręciliśmy w naprawdę wąską drogę (choć nie było tam ciasnej bramy), która wiodła po dnie doliny, akurat naprzeciw najpiękniejszym widokom. Niebo zdążyło już całkowicie się wyczyścić, a my strząsnęliśmy z siebie resztki snu (czyżby główną bohaterką postoju była kawa?). Niemal podskakiwaliśmy na naszych fotelach – a nie było to trudne, bo w środku miały sprężyny – nie mogąc się doczekać, aż będziemy jeszcze bliżej cudownych krajobrazów. Kiedy zaczynał nas otaczać upragniony landszaft, który z daleka sobie wypatrzyliśmy, zza gór nagle wychylało się pięć nowych, jeszcze piękniejszych, jeszcze bardziej przestrzennych i rozłożystych. Pamiętacie, kiedy pisałam, że Connemara jest jak narkotyk? Otóż podtrzymuję to.
Powoli dostrzegaliśmy też zalety japońskiej wycieczki dla emerytów. Pewnie, że szczytem hipsterstwa byłoby wynająć samochód albo najlepiej flotę tandemów (!), ale ile dalibyśmy radę zobaczyć w ciągu jednego dnia? Udałoby nam się pewnie dotrzeć raptem do przedsionków parku... Tymczasem przemieszczając się pod kierownictwem zacnego Jacka żwawo pruliśmy przez kolejne pomieszczenia tego raju, mając jednocześnie sporo czasu, by każdej górze przyjrzeć się dość dokładnie ze wszystkich stron. 
Tym, co zrobiło na nas (mnie) szczególnie wrażenie, była wszechobecna pustynia – puszcza – pustość. W Polsce niewiele jest takich krajobrazów, gdzie od horyzontu do horyzontu widać może dwa, trzy gospodarstwa – a przynajmniej, gdy w grę wchodzi TYLE przestrzeni, rozległej i nieporośniętej lasem. To wspaniałe, że w Connemarze nikt nie wpadł na to, by ogromne ilości wolnego miejsca zapełnić szkółkami leśnymi, ubojniami zwierząt czy nawet osiedlami domów jednorodzinnych. Trzeba zresztą przyznać, że obszary te w czasie Wielkiego Głodu (którego temat powraca w Irlandii raz po raz, jak u nas II wojna światowa) w znacznym stopniu się wyludniły – wiele osób umarło z głodu albo wyemigrowało. Jak opowiedział nam Jack the Driver, niektórzy właściciele ziemscy, wśród których zdarzali się i dobrzy ludzie, bardzo chcieli pomóc znajdującym się wówczas w ciężkiej sytuacji materialnej wieśniakom. Wiedzieli jednak, że ci nie przyjmą od nich darowizny pieniężnej, gdyż poczytają ją za obrazę. Wymyślili więc, że dadzą im jakąś pracę, za którą będą mogli im zapłacić. Wieśniacy mieli zatem budować na granicach posiadłości niewysokie murki z kamieni, prowadzące po zboczach gór od dolin aż po same niemalże szczyty. Przydatne? Niekoniecznie, ale jakże trwałe! Podczas naszej drogi mijaliśmy wiele takich płotów, z których wiele musiało pochodzić z połowy XIX wieku.
Góry w Connemarze to jeszcze nic. Góry z jeziorami – do dopiero coś! Każde wzniesienie ma tam odpowiadający mu akwen. Wydawałoby się, że Pan Bóg, kiedy to stwarzał, musiał w jednym miejscu przycisnąć ziemię, żeby w drugim mogła się podnieść – i tak powstała Connemara :) Nie mam jednak teorii na temat powstania Killary – jedynego fiordu w Irlandii, który (na mapie) wygląda tak, jakby jakiś morski kornik wgryzł się w ląd pomiędzy górami. Z boku Killary Harbour jest jeszcze ciekawsze, zwłaszcza że na powierzchni wody unoszą się liczne rzędy sporych bojek czy beczułek. O co chodzi? Oddajmy głos Jackowi: są to proste, wymyślone przez sprytnych Irlandczyków instalacje do hodowli małży. Przyczepiają się one na ściankach bojek, a po dwóch latach rośnięcia zostają zebrane i trafiają na talerze, głównie we Francji. Biedne, smaczne stworzonka!
Nad fiordem odbyliśmy jeden z naszych emeryckich postojów, które wyglądały tak: Jack zatrzymuje autokar na poboczu. „Jeśli chcecie, to trzy-cztery osoby mogą wysiąść. Macie dwie minuty na zrobienie zdjęć”. Wysypuje się cały autokar, robimy setki zdjęć w różnych konfiguracjach, pozujemy, skaczemy, gimnastykujemy się. Po 15 minutach możemy ruszać dalej. 
Ten postój był zaś szczególnie ciekawy, gdyż – ale numer, akurat przy samym parkingu – stało drzewko, z którym związana była dosłownie barwna tradycja. Otóż, jeżeli ma się jakieś życzenie, należy powiesić na drzewku jakiś element swojej garderoby, a wróżki, które mieszkają wśród gałęzi, spełnią to marzenie, jeśli taka będzie ich wola. To my te wszystkie różańce, litanie, nowenny, a tam wystarczy zostawić skarpetę!! Mimo, iż konary były całe obwieszone tekstyliami, a nawet obuwiem, coś nam się nie chciało w to wierzyć. Ani we wróżki, ani nawet w tradycję – nasze przeczucie było takie, że pewnego dnia przyszedł ktoś z biura podróży i stwierdził: „Fajne miejsce na emerycki postój, ale brakuje mi tu kolorowego drzewa”. Choć nie wiadomo. Oby teraz te wróżki się na nas nie zemściły za niedowiarstwo! :o (właściwie już to robią. Piszą do mnie takie SMS-y: „Znam twoją przyszłość. Dowiedz się więcej – tylko 1,23 zł z VAT. Wróżka Roksana”)
Udało nam się zapakować z powrotem, po czym wyruszyliśmy w drogę do Kylemore Abbey – niezwykle malowniczego zameczku, który wybudowali jacyś arystokraci w 1867 roku. Po wielu latach został on oddany pod opiekę benedyktynkom. Na sam widok opactwa gwałtownie skoczyło nam ciśnienie i – co z zadowoleniem odnotował br. Stangi – powołanie! Wyobraźcie sobie jezioro jak zwierciadełko, a nad nim misternie skonstruowany budyneczek w kolorze ołowiu, zwieńczony flankami niczym Koronką. Zresztą, nic sobie nie wyobrażajcie, tylko zobaczcie na obrazku.
Zatrzymaliśmy się parkingu i dowiedzieliśmy się, że mamy tu dwie godziny do rozdysponowania, przy czym Jack miał dla nas wspaniałą wiadomość (po której ciśnienie skoczyło nam po raz drugi). Otóż okazało się, że wstęp do opactwa, jak również do należących do niego ogrodów i kaplicy niestety nie jest darmo dany, co więcej, kosztuje aż 12€. Siostrzyczki były jednak na tyle wspaniałomyślne, że zgodziły się na zniżeczkę dla klientów naszego biura. Mogliśmy więc kupić bilety – jeszcze w autokarze u Jacka – za jedyne 8€ od głowy. Na zastanowienie potrzebowaliśmy bardzo krótkiej chwili, po czym wysiedliśmy, nic nie kupując (a czego się spodziewaliście?) i zaczęliśmy myśleć, co teraz. Zważcie, iż nie wspomniałam ani razu, że ciśnienie spadło. 
Spróbowaliśmy podejść odrobinę w stronę zamku albo przespacerować się w kierunku ogrodu – niestety, siostrzyczki ogrodziły wszystko bardzo szczelnie i było jasne, że bez ofiary na klasztor się nie obejdzie, co najwyżej obejdzie się wszystko dookoła. Tymczasem napięcie rosło i rozpoczął się, jak zauważyli niektórzy, I Duszpasterski Festiwal Narzekania. Wyjście było zatem tylko jedno. Oto kolejne pytanie konkursowe! Jak trwoga, to do:
a. wróżek,
b. siebie,

Pomyślcie dobrze i czytajcie dalszy ciąg, kiedy się pojawi.

czwartek, 5 września 2013

Poniedziałek, 26 sie, część 2: ten z byciem w niebie

Jesteśmy na wyspach Aran (wspomnieniami). Jeżeli jest to dla Was zaskoczeniem, przeczytajcie najpierw starszy post. Inaczej możecie odejść od zmysłów z konfuzji!

 
Na klifach było wspaniale, pięknie i słonecznie, ale spostrzegliśmy, że brzuchy zaczęły nam przyrastać do skalnego podłoża. Musieliśmy czym prędzej opuścić to miejsce! Wróciliśmy do rowerów i spojrzeliśmy na mapę. Jedyna sensowna trasa przedstawiała się trochę kłopotliwie: musieliśmy zjechać z powrotem na łeb na szyję drogą, którą wdrapaliśmy się na górę, by później podjechać na najwyższy (jeszcze wyższy) punkt wyspy, gdzie znajdowała się jakaś wieżyczka czy zameczek (nie widziałam, nie wiem).
Pokonywanie stromych, kamienistych zbocz zgodnie z kierunkiem i zwrotem działania grawitacji na miejskim rowerze okazało się przedsięwzięciem wyjątkowo karkołomnym. Nasze koła albo zatrzymywały się na drobnych kawałkach skały, albo się na nich ślizgały; zrozumieliśmy (zrozumiałyśmy...), że dalsza jazda grozi śmiercią lub kalectwem, więc znów skończyło się na prowadzeniu rowerów, przynajmniej na bardziej ekstremalnych odcinkach.
Trzeba więc sobie wyobrazić naszą ulgę, gdy dotarliśmy z powrotem do asfaltu, po którym jazda przypominała podróż na latającym dywanie. Droga ponownie zaczęła kluczyć między kamiennymi murkami na nisko położonym terenie, a potem znów – łagodnie, ale jednak – prowadziła coraz wyżej i wyżej. Resztki przyjemności z jazdy skończyły się wraz z asfaltem. Nie, wcale nie było tak strasznie, ponieważ zaczęło kropić. Cóż takiego – powiecie – dlaczego deszcz, choćby i niewielki, miałby być przyczyną miłych wrażeń? Otóż wyobraźcie sobie, że ostro zasuwacie pod górę na żwirowej drodze, siedząc na rowerze, który do takich przygód jest zupełnie nieprzystosowany... No właśnie, na samą myśl robi się gorąco! W takim momencie wybawieniem staje się wszystko, co w pracy [jest] ochłodą, w skwarze żywą wodą – dokładnie te słowa przyszły mi wtedy do głowy. Tym więc sposobem oceaniczna mżawka, przypominająca wodę rozpyloną w powietrzu za pomocą aerozolu, pomogła nam zdobyć najwyższy szczyt wyspy Inis Mor.
Potem na szczęście było już tylko z górki. Kiedy żwir na powrót zmienił się w asfalt, wiedzieliśmy, że udało nam się dotrzeć z powrotem do Kilronan. Tylu wspaniałych rzeczy jeszcze nie zobaczyliśmy! Poll na bPeist - przypominającej prostokątny basen naturalnej zatoczki, do której oceaniczna woda raz po raz wlewa się okazałym wodospadem (no tak, nieco fantazjuję, ale mam to przed sobą na zdjęciu w broszurce). Maleńkiego kościoła św. Patryka na wschodzie wyspy. MASKONURÓW! Niestety, wszystko to musieliśmy zostawić na następny raz (za rok?), ponieważ do godziny 17 należało oddać rowery. Do tego byliśmy już mocno zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni, więc prosto z wypożyczalni rowerów skierowaliśmy swe kroki do miejscowego pubu (a jakże), gdzie zamiast guinessa (no gdzie, o tej porze) niemal każdy z nas zaaplikował sobie gorącą kawę.
Do przybycia promu mieliśmy jeszcze ponad godzinę, więc postanowiliśmy przetestować turystyczną ofertę miasteczka Kilronan. Na pierwszy ogień poszedł Spar – jedyny market z jedynym bankomatem na wyspie. Skorzystanie z tego ostatniego było koniecznością, gdyż co poniektórzy (łącznie z piszącą te słowa) musieli zapożyczyć się u swych miłych przyjaciół, by w ogóle przejechać się tego dnia na rowerze. Muszę przyznać, że do tej pory, po zalogowaniu się do serwisu internetowego mojego banku, z rozrzewnieniem patrzę na adnotację o wypłacie gotówki w Kilronan – mimo iż za tę egzotyczną transakcję pobrano aż 9 złotych prowizji. Ogólnie zaś ceny na wyspie wcale nie są wyższe niż na „stałym” lądzie, dzięki czemu mogłyśmy bez skrupułów wyposażyć się w kilka paczek intrygujących ciastek.
Kolejną wybitną atrakcją Kilronan jest Sweater Museum & Shop. Nazwa „muzeum” jest tutaj trochę na wyrost, choć faktycznie – zupełnie jak w muzeum człowiek raczej przechadza się między eksponatami i podziwia je, gdyż są stanowczo za drogie, by w ogóle pomyśleć o ich kupnie. Różnica polega na tym, że muzeum za kompulsywne obmacywanie wystawionych precjozów dostałoby się po łapach i nie tylko. My zaś mogłyśmy palpacyjnie przekonać się, że wełna, z której powstają sławne swetry z wysp Aran, faktycznie jest bardzo miękka i zaskakująco delikatna. Prawdopodobnie należało poprzestać na parterze sklepu, lecz nierozważnie wspięłyśmy się i na piętro, gdzie miały czekać na nas bardziej różnorodne pamiątki. Oj, czekały! Tak wybitnej tandety nie wiedzieliśmy chyba nigdzie indziej. Zegarki biurkowe w formie mosiężnej piłki do golfa, owce z czekolady, które na pierwszy rzut oka nie nadawały się od dawna do spożycia, nieudolnie rzeźbiony krucyfiks z pogańskimi motywami... Na szczęście moja pamięć wyparła większą część wrażeń z oglądania ekspozycji tego sklepu, ale niesmak pozostał. Zbliżała się już pora podróży powrotnej, więc z ulgą opuściłyśmy te przezacne progi i podążyłyśmy do portu, gdzie prom już powoli cumował.
Droga powrotna, zarówno promem, jak i autobusem, przebiegła spokojnie. Jedliśmy i piliśmy :) Było bardzo wesoło. (Tak, drogi niewtajemniczony Czytelniku, ten akapit zawiera informacje niewidoczne gołym okiem. Niestety, ze względów duszpasterskich nie mogę ich przed Tobą odkryć :( What happens on the prom stays on the prom!)
Byliśmy już bardzo zadowoleni z tego dnia, ale nie zapominajmy, że jeszcze się on nie skończył. Pamiętacie Kasię, jak również to, że była Najlepsza oraz że pracowała jako kucharz? Połączcie fakty. Dobrze myślicie. Tego wieczoru Najlepsza Kasia przygotowała dla nas najlepszy OBIAD. Ledwie zdążyliśmy wejść i doprowadzić się do porządku po podróży, na stół wjechały dwie oszałamiające zupy kremy – jedna z brokułów, a druga z dyni, słodkich ziemniaków i rozmarynu. Trudno powiedzieć, która była delikatniejsza, bardziej jedwabista w konsystencji i szlachetniejsza w smaku. Nie mieliśmy zresztą czasu na takie rozważania, ponieważ już czekały na nas kolejne półmiski: ziemniaki pieczone z ziołami, kurczak w ostrych przyprawach oraz brokuły gotowane na parze z sosem jogurtowo-czosnkowym. 
 Znikający ksiądz :o
Czy po całym dniu wrażeń i zmagań mogło nas spotkać coś wspanialszego? Byliśmy Kasi niewypowiedzianie wdzięczni (i nadal jesteśmy), zwłaszcza że jedzenia było tyle, że spokojnie mogliśmy zostawić połowę na kolejny dzień. Do tego dostaliśmy jeszcze deser: śliwki i jabłka, które według pierwotnego zamysłu miały zostać częścią hipotetycznego ciasta, z braku czasu nią nie zostały, ale i tak były bardzo smaczne.
Po odczekaniu odpowiedniego czasu po posiłku mieliśmy jeszcze naszą własną mszę w chórku klasztornym (koło 22.30, ostatnią w mieście :)). Byli na niej też Kasia i jej chłopak, Darek; cieszyli się, że mogli uczestniczyć we wspólnym śpiewaniu.
Jest wielka, dobra moc w dominikańskich piosenkach. Wiedzcie o tym.

Tak wielce i dobrze zakończyliśmy ten dzień – bo po wszystkich wrażeniach na nic więcej nie mieliśmy już ani siły, ani czasu.