Wyobraźcie sobie, jak to jest obudzić się w zamku... (bo, nie wiem czy już wspomniane, ale klasztor w Tallaght to trochę jak zamek!) Wprawdzie chłodne klasztorne linoleum w niewielkim stopniu przypominało miękkie i puchate królewskie łoża, ale bez wątpienia nasza sypialnia mogłaby służyć jako sala balowa.
Od rana spotykały nas same dobra! Dobrym było na przykład śniadanie, na które zaprosili nas ojcowie z Tallaght do swojego refektarza. Dobrymi były płatki w stu rodzajach i tosty z dżemem na tymże śniadaniu. Szkoda tylko tych, którzy nie wyobrażają sobie porannego posiłku bez "czegoś konkretnego" (ściślej: czegoś, co niegdyś biegało i kwiczało). Cóż, co kraj, to obyczaj.
Po śniadaniu i jutrzni (tym razem nie o wschodzie słońca, niestety) wyruszyliśmy autobusem - tym, co ma dwa piętra! - na podbój stolicy.
Ach, i jeszcze! Dobrą jest niewątpliwie pogoda, którą jak dotąd byliśmy obdarzani. Wydawać by się mogło, że informacje o rzekomym nieustannym wietrze i deszczu, który pada dwa razy w tygodniu (najpierw trzy dni, potem cztery ;-)) to tylko wstrętna plotka, mająca odciągnąć turystów od irlandzkich cudowności.
Aleee! Miało być o podboju. Zaczęliśmy go od katedry św. Patryka. Jako że dostęp do środka, jak to nieraz bywa, wymagał opłaty, starczy chyba stwierdzić, że jest ona bardzo okazała z zewnątrz, a wkoło są piękne zielone tereny i miejsce, w którym niegdyś mieściła się STUDNIA, przy której przed wiekami święty Patryk chrzcił mieszkańców tej ziemi.
Każdemu, kto widział kiedyś niewątpliwie uroczy film "Once", znajomym okaże się miejsce, do którego udaliśmy się w następnej kolejności. Śpieszę z wyjaśnieniem - urządziliśmy sobie przemiły piknik w parku,
który pojawił się w jednej ze scen wyżej wymienionej produkcji, czyli St. Stephen's Green. Rosły tam platany ogromne jak baobaby, serio. Wkoło było dużo najsoczystszej zieloności oraz mewy wielkie niczym gęsi. Prawdopodobnie smak świeżo złowionej ryby dawno został przez nie zapomniany, gdyż obecnie żywią się (pasą?) produktami, które rzucili im ludzie. Od nas nic nie dostały, wszystko pochłonęliśmy sami ;-)
Żeby zachować kompromis między trwaniem we wspólnocie i pozostawieniem każdemu wolności w realizowaniu swoich planów i pragnień, po dotarciu do National Gallery rozdzieliliśmy się i wszyscy rozeszli się do swoich wymarzonych destynacji. Co ciekawe, większość instytucji w Dublinie, które w nazwie zawierają słówko "national", okazuje się być darmowymi. Co do galerii - jak wiele cudów czekało na nas w tym przybytku! Wewnątrz znaleźć można było całą moc obrazów o przeróżnej tematyce, a w każdym z nich zawarta oddzielna historia. Nic dziwnego, że niektórzy spędzili tam kilka godzin. Chyba największą dumą dublińskiej galerii jest obraz Caravaggia "Pojmanie Chrystusa". Kto nie widział, niech się nie martwi
zanadto - oto, jak mniej więcej się on przedstawia:
O, i ciekawostka: postać trzymająca latarnię na obrazie to sam autor! Można to poznać po tym, że chwycił latarnię nie tak, jak zwykle się to robi, a raczej jak pędzel. Takie dziwy.
Plusem tego, że włóczyliśmy się w rozproszeniu jest możliwość przedstawienia tu większej ilości miejsc niż jedna osoba byłaby w stanie obejść w takim czasie. Polecane zatem jest National Museum (pamiętacie co oznaczało w takim przypadku "national", prawda?), a tam doskonale zakonserwowane w torfie przedmioty (i nie tylko). Były tam również ciała ludzi, którzy wpadli (a pewnie raczej zostali wrzuceni) do torfowiska, nawet wiadomo co taki człowieczek zdążył zjeść na ostatni posiłek! (owsiankę). Poleca Zuzia. Znaczy nie owsiankę, lecz muzeum.
Mikołaj zaś poleca muffiny czekoladowo-pomarańczowe w barze koło kościoła św. Katarzyny. Sam kościół, notabene, też ładny i z głośnika po cichutku lecą sobie chorały gregoriańskie. Polecamy także most w kształcie harfy. Ponoć jest on zwodzony, ale nie zaobserwowaliśmy. Tego zwodzenia.
Wieczorem odwiedził nas jeden z ojców mieszkających w klasztorze w Tallaght, aby poopowiadać nam nieco o historii irlandzkich dominikanów. Było to przeciekawe i tym cenniejsze, że nasz gość (a w zasadzie gospodarz) mówił pięknym, wyraźnym językiem angielskim, bez śladu irlandzkiego akcentu. Niebawem okazało się, że jest on (ojciec, nie język!) tłumaczem podczas Kapituł Generalnych Zakonu Kaznodziejskiego, a na dodatek prowadzi zajęcia z filozofii i teologii dla studiujących przez internet. To nie koniec zaskoczeń na dziś! Mieliśmy okazję zobaczyć najstarszą część klasztoru - średniowieczną wieżę oraz wielką bibliotekę, a tam księgi sprzed setek lat, przywiezione do Tallaght z dominikańskich klasztorów w Portugalii. Była na przykład Biblia w pięciu tomach, bo jednocześnie w sześciu językach, przedziwna! A także skany rękopisów św. Tomasza z Akwinu, który to pisał średnio cztery tysiące słów dziennie (wszyscy zmagający się z pisemnymi zaliczeniami i innymi licencjatami westchnęli z zazdrością). Patrząc na wysiłki ojca, który przy nas próbował odczytywać Tomaszowe pisma i rzędy dopisywanych na marginesie notatek, nie dziwiliśmy się, że Akwinata szybko dorobił się całej świty sekretarzy. Z pewnością dyktowanie im tego wszystkiego było sporą oszczędnością czasu i nerwów biednych przepisywaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz