poniedziałek, 16 września 2013

Środa, 28 sie: ten z najdziwniejszym sportem świata

Jeszcze nie zdążyliśmy za bardzo ochłonąć po Connemarze (bo kto zdążyłby, i czy w ogóle kiedykolwiek się uda?), a tu znienacka przyszedł czas na ogarnianie ostatnich spraw w Galway.
(Uwaga! Zamieszczone poniżej zdjęcia niekoniecznie pochodzą z dnia 28 sie, środy, ale są obrazkami rodzajowymi z naszej codzienności w Galway. Proszę wybaczyć i czerpać radość mimo wszystko. k. )




 A najpierw: miły gość! Chcę w tym miejscu wyrazić zakłopotanie, że dotychczas nie wspomniałyśmy choćby słówkiem o przenajmilszym z mieszkańców klasztoru na Claddagh. Jednak nie zawstydzę się na wieki, bo oto nadrabiam: swoją obecnością i słowem rozradował nas Father Terence OP.

 Ten uroczy mnich  przybył do nas zaraz po swojej jutrzni (która u dominikanów w Galway skoro świt, około 10) i zasypał różnorodnością ciekawostek dotyczących dominikanów w Irlandii oraz anegdotek z własnego życia. A trzeba wiedzieć, że Terence to człowiek wielkiego taktu, a przy tym niesłychanego wręcz uroku - uwielbialiśmy Msze z nim! Czasem też śpiewał z nami, a raz zdarzyło się mnichowi tak zasłuchać, że aż się zdziwił, że już koniec śpiewów i czas kontynuować obrzędy :) Okazało się, że Father pochodzi z pobliskiego Salthill, a w dodatku jest Terencem dopiero od czasów zakonnych. A jak miał na imię przed wstąpieniem na czarno-białą ścieżkę? Można by strzelać w ciemno i w większości irlandzkich przypadków mieć rację: Patrick, oczywka! 

Father rzucił też nowe światło na kwestię dominacji płci żeńskiej wśród służby liturgicznej. Otóż kilkadziesiąt lat temu, gdy Terence był jeszcze małym Paddym, ministranci w zamian za ofiarną służbę poza wdzięcznością księdza proboszcza, uwielbieniem parafian oraz niewypowiedzianą radością Pana Boga, otrzymywali drobną zapłatę. Nie była widocznie ona tak mało znacząca, bo gdy jej zabrakło chłopcy zaprotestowali i miał miejsce tzw. Bunt Ministrantów. Czy to wtedy panowie odstąpili od ołtarza ku bardziej opłacalnym zajęciom, a ich miejsce zajęły o tyleż bardziej zdeterminowane kobiety? Nie dopytaliśmy o finał tej historii (albo nie dopatrzyłam). Cóż, urokiem niektórych tajemnic jest to, że zawsze pozostają nierozwikłane.

 Po pogaduszkach Father poprowadził nas na przyklasztorny cmentarz (kilka dni wcześniej ostrzegł, byśmy wieczorami nie chodzili tamtą stroną, bo czają się tam nieprzyjaźni osobnicy i ciskają w ludzi butelkami. Kochany!), gdzie stare nagrobne tablice i trawa tak zielona, że chciałoby się tam spocząć - co za chytra dwuznaczność! 

Przyznam, że nieraz trudno było mi się skupić na gadce ojca, gdyż całą uwagę pochłaniały jego... włosy. Były w kolorze mleka, a trochę jedwabiu, ale przy tym wydawały się takie gęste i mięciutkie, że nie można się napatrzyć. Jeśli kiedyś przyjdzie mi do głowy pofarbować włosy i zaprzepaścić szansę na kaskadę babiego lata, niech jakaś dobra istota szepnie, proszę, na ucho 'Terence', a powinnam momentalnie się opamiętać (chyba że diametralnie zmienię priorytety!). 

Ad rem, cmentarzyk choć piękny i zielony - jak wszystko w tym kraju! - był raczej mały, więc szybko go zwiedziliśmy, pozdrowiliśmy brata, odpowiednika naszego służewskiego brata Jana, który akurat krzątał się gdzieś wkoło kościoła i podziękowawszy najlepszemu Fatherowi T. rozeszliśmy się do ostatnich spraw w Galway.


A co to za sprawy: niełatwo się wypowiadać w imieniu wszystkich, ale z ustalonych z całą pewnością -  niewątpliwie nabywanie pamiątek dla stęsknionych rodzin i przyjaciół, wysyłanie kartek do wyżej wymienionych, spacery nad ocean i leżakowanie nad rzeczką. Niektórzy poszli zaczerpnąć nieco wifki przy ciastku w kawiarence albo zwyczajnie chłonąć jeszcze troszeńkę atmosfery ulubionego miasteczka, korzystając z miłej i fotogenicznej pogody.  Osobiście chciałabym polecić formę spędzania czasu, którą obrałyśmy z Asią, czyli odwiedziny w irlandzkich ciuchlandach. Wymienianie zalet kupowania w second-handach to chyba próżny trud (bo wiadomka, fajnie!), ale dodam, co dobre tam - te sklepy to tzw. charity shops i każdy ma w nazwie konkretny cel, na który przeznaczone są pieniądze z zakupków. No i jakie ładne sukienki <3 

Wszyscy nieco zmęczeni po intensywnym przedpołudniu, w większości obkupieni i totalnie spłukani spotkaliśmy się by zjeść posiłek, uczyniony znów przez ekspertkę w dziedzinie klasztornych obiadów, niemal weterankę w tej materii - Joannę L.  

Ktoś zaraz rzucił, że wykąpałby się w oceanie (bo, hej, być nad oceanem i nie skorzystać!), wkrótce zebrało się nas więcej i niestrwożona wyprawa ruszyła. Przemili Zuzia i Stangi, choć wcale nie chcieli się kąpać, odprowadzili nas na ładną plażę, którą onegdaj odkryli. Tu trochę ogarnęła nas wszystkich konsternacja, bo dawne morskie otchłanie przemieniły się w międzyczasie w pole kamieni. No, ocean był, nie zniknął, ale brzeg przesunął się o dobre paręset metrów (pamiętacie, jak to było z tymi odpływami, c'nie?). 
Niestrudzeni, a w zasadzie niestrudzone, bo Mikołaj został, by skorzystać z eleganckich warunków do fotografowania, udałyśmy się na inną, bardziej oddaloną plażę, bo tam piaseczek, a nadto może ocean już przypłynął z powrotem? 

Nie przypłynął :) Przedreptałyśmy chyba z pięć tysięcy kroków, by w ogóle dotrzeć do wody, i kolejne pięć tysięcy, by osiągnąć głębokość mniej więcej do kolan. Niepowodzenie misji nie było aż takie złe, bo było wielkie wietrzysko i potem wędrówka w mokrości kilometr do ręcznika mogłaby się zakończyć powrotem do Polski z niebanalną pamiąteczką - irlandzkim wirusem. Ale niektórzy i tak przywieźli, biedni :*

W domku doszliśmy społem do wniosku, że jeśli chcemy na kolejne śniadanie coś więcej poza chlebem tostowym, musimy zrobić małą ściepkę. No dobra, bez dramatyzmu, po prostu w planach był jeszcze wieczór z podsumowaniem wyjazdu, a wiadomo, że bez ciasteczek to żadna biesiada. Na stole momentalnie pojawił się kubek 'ZBIERAMY NA JEDZENIE' i prędko napełnił się wprawdzie po brzegi, ale monetami o wartości niezwykle rzadko przekraczającej 5c. Ale jakie ładne te monetki, miedzianozłote i w dodatku z harfą! Można by napchać nimi jakąś stylową sakiewkę i spektakularnie rozsypać malowniczy stos przed panią z SuperValu. Z braku sakwy wsypaliśmy brzęczącą masę (miliony monet!) do zwykłej torebki i starczyło na takie rzeczy! Nie dość, że ciastka, to i wymarzone przez wszystkich bułki z masłem (akurat nie było bagietek). Godna uczta! 

Ale zanim - nasza własna msza, we własnym języku, celebrowana przez naszego własnego Fathera Lucasa. Było tak bardzo ładnie i z wdzięcznością, bo przecież tyle piękna i dobra ze wszystkich stron nas otaczało (a poza Nim nie ma dla nas dobra!), że trudno to nawet wyśpiewać, a co dopiero opisać :) Wyśpiewywać próbowaliśmy najpiękniej i najradośniej, choć na wyjście już nie dało rady, bo za ścianą w kościele właśnie zaczynała się msza. Zaśpiewaliśmy zatem 'Kto się w OP' bez dźwięku, za to na głosy, Marysia dzielnie dyrygowała a miłe dominikańskie harmonie najpiękniej brzmiały nam w głowach.
oto i St. Mary's Priory!


Po liturgii godzin mieliśmy chwilkę przerwy, w trakcie której chytrzy Zuzia i Kuba gdzieś się ulotnili. Szybko ustaliliśmy miejsce i cel ich pobytu, a poznawszy go błyskawicznie dołączyliśmy do nich. Otóż bardzo niedaleko, a w zasadzie vis a vis klasztoru dominikanów, koło rzeczki, w zatoce, mieściło się coś w rodzaju ogromnego basenu. Mijając go co dzień nasze głowy zaprzątała myśl: jakiż to egzotyczny sport można tam praktykować? Na wodnym boisku ustawione były mianowicie dwie małe bramki, a każda kilka metrów nad wodą. Rozwiązanie przyniósł dopiero ostatni wieczór: byliśmy świadkami meczu w przedziwnej konkurencji - panowie i panie (!), każdy w kajaczku i kasku z maską jak do hokeja uprawiali coś w rodzaju koszykówki, ale na wodzie i piłką jak do siatki. Trzeba było rzucać do koszy, umieszczonych powyżej tafli wody, przy okazji naparzając tę wodę, a nieraz i siebie nawzajem, wiosłami. Paradna dyscyplina! Myślę, że nawet mecz quidditcha nie byłby w stanie zainteresować nas bardziej niż przedziwne kayak-polo (nazwę zdradził nam jeden z zawodników). W każdym razie zaangażowaliśmy się w kibicowanie z zapałem większym niż kiedykolwiek ktokolwiek w Galway, jak się zdawało. Nieomal byśmy zmarzli, gdyby nie to, że oglądaliśmy biednych ludzi w mokrych piankach i to jeszcze chlapiących się zimną wodą - oni to dopiero musieli mieć lodówkę, ałć! 
Nasza krótka przerwa zdążyła się już nieźle przedłużyć, zgromadziliśmy się zatem w cieplutkim, kochanym domku, żeby podsumować wyjazd. Co w Irlandii, zostaje w Irlandii, ale tam (nie przesadzam), nie ma co kryć, że panowała atmosfera ogólnej słodyczy. Zero wyrzutów, płaczu i zgrzytania zębów, serio! Bo, kurczę, przez te kilkanaście dni staliśmy się trochę domownikami i ciężko ocenić, do czego trudniej będzie się przyzwyczaić w Polsce - do ruchu prawostronnego czy do braku wspólnych posiłków, liturgii godzin i wieczorów. 

Lecz dość tego słodzenia! Wieczór bowiem nachylił się już całkiem konkretnie, więc rzuciliśmy się w wir nocnego życia Galway. Gwarna i zatłoczona Shop Street zawiodła (let us down) nas pod drzwi King's Head, gdzie, według naszych najlepszych informacji, miały tego dnia odbywać się irlandzkie tańce. I to nieco inne niż poprzedniego dnia, bo i średnia wieku ze trzy razy niższa, i bardziej w formie pokazu niż powszedniej rozrywki irlandzkiego ludu. 
Wchodzimy: pub jak pub, równie dobrze mógłby się znajdować w Berlinie, Pradze czy Radomiu, szału nie było, ale im głębiej wciskało się w tłum, tym wyraźniej dochodziły nas dźwięki skocznej muzyki. Były i tańce! Niestety tłum był tak nieprzebrany, że widać było jedynie synchronicznie wynurzające się głowy i korpusy tancerzy. Bardziej zaangażowane w temat Mania i Aneta znalazły dogodniejszą niszę z widokiem na zaczarowane nogi tańczących panów, ale dłuższy pobyt tam, bez klimatu i fajnego miejsca do posiedzenia, nie był idealnym sposobem na ostatni wieczór w Galway. 

Rozeszliśmy się więc w dwie strony - część do sklepu, a reszta na mały spacerek i od razu do klasztoru. Nas, czyli tę resztę, przyciągnął jeszcze po drodze swoim czarownym hobbicim magnesem Crane. Było miło, cieplutko i muzyki pod sufit. Postałyśmy chwilkę (przeciągającą się o następną i jeszcze następną piosenkę) w progu, bo jak tu siedzieć, gdy sumując majątek nas czterech nie starczyłoby pewnie nawet na pianę guinessa. I miałyśmy przecież być pierwsze w klasztorze, żeby pozostali nie musieli sterczeć u bram bez klucza! Jako dobre koleżanki pobiegłyśmy więc na Claddagh, czekając na pozostałych, którzy lada chwila mieli się pojawić. 

Po ładnych dwóch godzinach, kiedy wreszcie byliśmy w komplecie, okazało się, że zaistniało niefortunne nieporozumienie: my, przekonane, że oni zaraz po szybkich zakupkach dołączą do posiadówki w klasztorze, czatowałyśmy tamże, a oni, przekonani że my siedzimy dalej w King's Head, zasiedli w innym pubie. No trudno, nikt się na nikogo nie gniewał, bo i nikomu się nie stała żadna krzywda. 

Pokręciliśmy się więc jeszcze troszkę i spać. Aha, my jeszcze zapakowałyśmy dzidziusia w becik. Dobranoc!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz