To
znaczy tak: gdybyśmy chcieli być prawdziwymi dewotami, musielibyśmy
przez cały ów szabat nie kiwnąć palcem, ani nie iść nigdzie,
ani nie przyrządzić jedzenia.. A niestety robiliśmy rzeczy :( I to
czasem w podwójnej ilości! Zlecono nam bowiem, abyśmy zaśpiewali
w niedzielę nie na jednej mszy, ale – tak, tak, bardzo dobrze
liczycie! - na dwóch. Po pierwsze bowiem o 10 rano odbywała się
msza dla Irlandczyków, na której byliśmy mile widziani i
oczekiwani (tak przynajmniej twierdził Father Lucas). Byliśmy więc
(a zważcie, jak wcześnie trzeba było wstać w niedzielę, by tego
dokonać!), widzieliśmy i zaśpiewaliśmy nasze miłe prostoty.
Po
spełnieniu tego jakże słodkiego obowiązku pozostało nam nieco
wolnego czasu, który postanowiliśmy spędzić każdy według swego
upodobania, to znaczy – wolna amerykanka. Niektórzy spacerowali,
kupowali pamiątki i pisali pocztówki (szczegółów ich
postępowania, ku swemu wielkiemu żalowi, nie jestem w stanie
przekazać), my zaś – znaczy Karla, Asia i Maria – miałyśmy
pomysł zgoła inny. Otóż nauczone doświadczeniem Joanny, która
przed paru laty odwiedziła to zacne miasto i dla zarobku dawała
kameralne koncerty w przestrzeni miejskiej – czyli innymi słowy
śpiewała na ulicy – zapragnęłyśmy powtórzyć ten wyczyn. To
znaczy, przyznam szczerze, że chyba ja najbardziej, a dziewczęta
zbytnio nie protestowały. Po wielu chwilach ociągania się – a
musicie wiedzieć, że w temacie śpiewania na ulicy każda decyzja
jest niebywale trudna i wymaga czasu – udało nam się zabrać ze
sobą plastikową miskę, do której miała trafiać zarobiona przez
nas ciężka kasa, i opuścić naszą przytulną
sypialnio-jadalnio-salono-kuchnię.
Nasze
kroki skierowałyśmy ku Shop Street, czyli najbardziej ludnej
uliczce Galway, pełnej restauracji, pubów i sklepów z pamiątkami,
a co za tym idzie, również turystów. Prawdziwy raj dla grajka! To
zdanie podzielałoby wielu muzyków, którzy niestety pozajmowali już
większość strategicznych miejsc na ulicy – w rozsądnej
odległości od siebie nawzajem oraz od sklepów, które co cichszego
śpiewaka mogły zagłuszyć odtwarzaną muzyką. Należało więc
działać szybko i rozważnie – z jednej strony zdążyć przed
innymi, którzy mogliby jeszcze przybyć, a z drugiej przewidzieć,
jak głośno grają już obecni i czy w ogóle nikt nie będzie miał
do nas pretensji. W końcu znalazłyśmy jaką taką miejscówkę –
pod sympatycznym sklepem muzycznym, za winklem, który miał swoje
zalety i wady. Co prawda chronił nas przed ekspresją pewnego pana z
banjo (który jak na brak nagłośnienia śpiewał naprawdę
niewypowiedzianie głośno), ale zasłaniał nas, tak że mogli nas
zobaczyć tylko ludzie idący w jednym kierunku. Ale miejscówka była
wybrana, wierzcie mi, to już COŚ. Ostatni problem stanowił
przedziwny pan, który po drugiej stronie deptaka siedział w wielkim
pudle, wystawiając z niego jedynie głowę i udając, iż jest to
głowa psa. Długo trzeba by opisywać, aby oddać mu sprawiedliwość
– zapraszam do zapoznania się z umieszczoną niżej fotografią! W
każdym razie pan pies ruszał głową i wył piosenkę „Fields of
Athenry”, niestety w sposób pozbawiony uroku. Miałam trochę
skrupułów, czy aby stojąc niedaleko, nie będziemy odbierać mu
klienteli (a on był przecież pierwszy i tutejszy), ale Asia
słusznie stwierdziła, że on chyba celuje w nieco inną niszę niż
my.
Postawiłyśmy
przed sobą miskę (przybrawszy ją uprzednio bardzo gustownym
szaliczkiem Karli, aby była widoczna i nie odstraszała, miska
znaczy), i... Tak, to jeden z trudniejszych momentów: trzeba
otworzyć usta, a potem nagle usłyszeć, że się śpiewa. Można do
tego zamknąć oczy, ale raczej nie warto zaciskać zębów. Dobra,
wdech, wydech i jedziemy! Zaczęłam chyba sama i zaśpiewałam jakąś
serbską piosenkę z warsztatów, a potem wspólnie wykonałyśmy
(he, he) kilka piosenek na dwa głosy – dla wtajemniczonych w
jednej z nich występowała mała Małgorzata. Potem znów
pośpiewałam sama, biorąc na warsztat piosenki polskie i serbskie.
Okazało
się, że słowiańska muzyka ludowa znajduje w Galway uznanie
głownie u turystów-emerytów. Trochę litowali się nad nami –
tak jak pewni państwo, którzy obserwowali nasz proces decyzyjny (tu
czy nie tu? Zacząć czy nie zacząć?), zapytali, czy robimy to
pierwszy raz i popędzili nas, żebyśmy zaczynały, bo oni chcą
posłuchać :) a następnie dali swoim wnuczętom drobniaki, by nam
nawrzucały. I tak zarobiłyśmy pierwszą kaskę, ważną w
kontekście kreowania scenicznego image, bo zasada z punktu widzenia
przechodnia jest prosta – jeśli są pieniądze w misce, to znaczy,
że muzyka jest coś warta i można się zatrzymać. Spotkałyśmy
się jeszcze z pewną ilością ludzi oraz uznania, tak że
ostatecznie zarobiłyśmy w tym miejscu około 10 €. Kiedy
wszystkie piosenki zostały już zaśpiewane, znalazłyśmy sobie
nowe miejsce – u wylotu Shop Street, całkiem niedaleko rzeki i
naszego klasztoru. Asia opuściła nas, by zaczerpnąć nieco
internetu w kawiarni, a my pośpiewałyśmy jeszcze ze 40 minut i
uzbierałyśmy 7 €. Słuchali nas także Polacy – niejaka Aneta
Peryga (<3), jak również pan, który powiedział, żebyśmy
śpiewały weselsze piosenki (przecież jako jeden z nielicznych
rozumiał słowa. Wrażeniem nie do podrobienia była świadomość
bycia czymś egzotycznym w tym wybitnie anglojęzycznym,
zachodnioeuropejskim krajobrazie.) Słuchał nas jeszcze jeden Polak,
z którym ucięłyśmy sobie potem dłuższą pogawędkę. O dziwo,
chyba nie spytałyśmy, jak miał na imię... Pan koło
czterdziestki, od sześciu lat w Galway, na wstępie z miną znawcy
entuzjastycznie pochwalił nasze zgranie w dwugłosie. Potem
dowiedziałyśmy się, że życie Polaka w Galway nie jest wcale
takie lekkie, bo jak zatrudniają, to na czarno, i w ogóle tej pracy
nie ma za wiele. Nasz rozmówca żył akurat z irlandzkiej renty
(całkiem przyzwoitej), gdyż kilka miesięcy wcześniej uległ
wypadkowi w pracy i miał pogruchotaną nogę. Od jakiegoś czasu
mieszkał już w hostelu i niestety nie wyglądał najlepiej. Nic nie
mogłyśmy pomóc... Powiedziałyśmy na koniec tylko, że będziemy
jeszcze śpiewać na polskiej mszy u dominikanów, na co pan
rozpromienił się, gdyż regularnie na nią chodził. Stwierdziliśmy
więc, że jeszcze się zobaczymy, po czym pan poszedł posłuchać
innych grajków, a my udałyśmy się powoli do domu.
Gdy
tam dotarłyśmy, miało się już ku obiadowi. Czuć było
niedzielą! Zwłaszcza że tego dnia zrobiliśmy szczególnie
wystawne zakupy: mieliśmy nawet ananasy (okej, z niezłej promocji,
ale zawsze), a także masło – jak się potem okazało, bez dodatku
soli, za to ze sporym dodatkiem dobra. Niebawem obiad wjechał na
stół – tym razem autorką była Marta. Cóż to były za frykasy!
Po pierwsze – zrobiono właściwy użytek z klasztornej
frytkownicy, smażąc w niej kawałki ziemniaków w mundurkach. Efekt
był smakowity. Gwoździem programu był zaś kurczak w różowawym
sosie z curry oraz z ananasem. Wisienkę na torcie zastąpiliśmy
brokułem na marchewce.
Należało
jeść z namaszczeniem godnym tego wykwintnego posiłku, jednak nie
mogliśmy przesadzić, gdyż o 16 umówiliśmy się z ludźmi z
polskiego duszpasterstwa na wspólną próbę przed mszą (tą drugą właśnie). Na
szczęście nikt się nie udławił, zdążyliśmy nawet pozmywać, a
potem dołączyła do nas oczywiście Najlepsza Kasia (wciąż chora,
niestety), jej koleżanka (nie dosłyszałam imienia i wciąż palę
się ze wstydu na samą myśl :() oraz przemiłe małżeństwo –
Ala i Arek. BRATA Marcina już z nami nie było, chłopcy ofiarowali
swoje usługi jako służba liturgiczna (ta jedyna słuszna!), a więc
byliśmy już w komplecie. Mimo wszystko mieliśmy całkiem niezłe
proporcje głosów – okazało się, że Arek, który raptem parę
razy w życiu śpiewał w scholi, naprawdę fenomenalnie radzi sobie
jako bas! Altów i sopranów było oczywiście pod dostatkiem. Miło
było wreszcie pośpiewać nasze piosenki, nie dość, że polskie,
to jeszcze posiadające w miarę złożoną melodię (wcześniej
celowaliśmy w maksymalną prostotę, żeby Irlandczycy mogli się
dołączyć do śpiewu; teraz zaś można się było oprzeć na
umiejętnościach polskich wiernych, które pieczołowicie
wypracowywała w nich Kasia). W końcu udaliśmy się na mszę, którą
odprawili na spółkę Father Lucas i o. Marek, duszpasterz Polaków
w Galway, który dawniej czuwał nad duszpasterstwem akademickim u
dominikanów w Lublinie. O. Marek był chyba zadowolony z naszej
obecności i pomocy (co by nie mówić, zapewniliśmy niemal
kompleksową obsługę mszy!), tak więc – dobrze, że tam byliśmy.
Po
mszy mieliśmy zrobić po normalnemu nieszpory i kolację w domu, ale
ponieważ dysponowaliśmy wyjątkowo dużą ilością czasu (była
dopiero 18 i nie mieliśmy więcej planów), powstał inny pomysł:
wziąć brewiarze i jedzenie ze sobą i odprawić wszystko na
niewielkim klifie, który widzieliśmy w oddali z Salthill. Zapytani
miejscowi twierdzili, że nie jest do niego jakoś strasznie daleko,
a że obiekt wyglądał atrakcyjnie i tajemniczo, postanowiliśmy, że
go zbadamy. W miarę szybko zebraliśmy się i po jakichś 40
minutach dotarliśmy do wieżyczki ratowniczej w Salthill – była
to ta sama trasa, którą zrobiliśmy przez cały dzień w piątek,
ale oceaniczne muszelki i wodorosty nie wprawiały nas już w tak
ogromne osłupienie, toteż mogliśmy iść szybciej. :)
Następnie
wkroczyliśmy na zupełnie nieznane ścieżki. Minęliśmy
szmaragdowe pole golfowe i kilka campingów, a nasz klif był już
coraz bliżej. Nagle – będąc już naprawdę niedaleko –
porównaliśmy rzeczywistość z mapką, którą miał Mikołaj w
swoim wypasionym telefonie. Oj! Jedyne sensowne przejście prowadziło
przez camping położony u nasady cypla, który kończył się
klifem. Inaczej mogliśmy ewentualnie iść naprawdę spory kawałek
naokoło, by przekonać się, że ze względu na przypływ
przedostanie się jest niemożliwe... Co zrobić? Mogliśmy podzielić
się na dwójki i spróbować przejść przez camping niczym jego
mieszkańcy albo spytać się w recepcji, co da się zrobić.
Słusznie wybraliśmy tę drugą opcję. Okazało się, że camping
da się obejść – ciut karkołomnie, ponieważ trzeba było się
wspiąć na kamienie nad wodą, a to nadawało wyprawie subtelną
aurę przygody (co znajdowało swoich zwolenników, jak i
przeciwników).
Po krótkiej dyskusji zaczęliśmy jednak wspinać się na skałki, po czym przeszliśmy kawałek wśród domków campingowych, zeszliśmy z powrotem w dół, by... znaleźć się w raju, a właściwie (i dosłownie) w jego przedsionku. Naszym oczom ukazała się mała zatoczka o aksamitnie gładkiej wodzie; od morza oddzielał ją wąski, pokryty trawą i sporymi otoczakami półwysep, po którym mieliśmy przejść. Mieszkające w klifach ptaki całymi stadami rozpoczynały wieczorne loty, śmigając nad samą powierzchnią płytkiej wody.
Wkrótce pokonaliśmy przewężenie cypla i dotarliśmy do miejsca, gdzie rozszerzał się i wznosił. Brnęliśmy teraz wąską ścieżyną przez dżunglę jeżyn, traw i kwiatów sięgających nam po szyje. Po chwili krzaki i zarośla skończyły się, zdominowane przez długą (ale nie wysoką, bo leżącą) trawę.
Oto był szczyt klifu! Mógł mieć może z siedem metrów wysokości, był zbudowany głównie z ziemi, a powierzchnię miał całą pokrytą trawiastym dywanem-materacem. O, błogości! Trochę nas zmęczyła ta cała wycieczka, więc z miejsca padliśmy na sprężyste źdźbła. O. Łukasz zdecydował, że ze względu na uczestnictwo w dwóch mszach dostaniemy dyspensę na nieszpory (a co z naszą dewocją?!), więc mogliśmy już całkowicie zająć się konsumpcją naszych luksusowych dóbr. Uprzednio nakroiliśmy ananasa, więc spożyliśmy go na przystawkę, a następnie przyrządziliśmy kanapeczki, które doskonale pasowały do otaczających nas rajskich okoliczności przyrody: składały się bowiem (poza chlebem, który sam w sobie nie był jakiś niesamowity) z irlandzkiego masła (o smaku bitej śmietany!) oraz z irlandzkiego dżemu z irlandzkich malin. Niebo! Jeden kęs tego prostego, a jakże wyrafinowanego specjału, i stało się jasne, że warto było być odrobinę rozrzutnym... Od tej pory masło na stałe weszło w skład naszych kanapeczek. :)
Po krótkiej dyskusji zaczęliśmy jednak wspinać się na skałki, po czym przeszliśmy kawałek wśród domków campingowych, zeszliśmy z powrotem w dół, by... znaleźć się w raju, a właściwie (i dosłownie) w jego przedsionku. Naszym oczom ukazała się mała zatoczka o aksamitnie gładkiej wodzie; od morza oddzielał ją wąski, pokryty trawą i sporymi otoczakami półwysep, po którym mieliśmy przejść. Mieszkające w klifach ptaki całymi stadami rozpoczynały wieczorne loty, śmigając nad samą powierzchnią płytkiej wody.
Wkrótce pokonaliśmy przewężenie cypla i dotarliśmy do miejsca, gdzie rozszerzał się i wznosił. Brnęliśmy teraz wąską ścieżyną przez dżunglę jeżyn, traw i kwiatów sięgających nam po szyje. Po chwili krzaki i zarośla skończyły się, zdominowane przez długą (ale nie wysoką, bo leżącą) trawę.
Oto był szczyt klifu! Mógł mieć może z siedem metrów wysokości, był zbudowany głównie z ziemi, a powierzchnię miał całą pokrytą trawiastym dywanem-materacem. O, błogości! Trochę nas zmęczyła ta cała wycieczka, więc z miejsca padliśmy na sprężyste źdźbła. O. Łukasz zdecydował, że ze względu na uczestnictwo w dwóch mszach dostaniemy dyspensę na nieszpory (a co z naszą dewocją?!), więc mogliśmy już całkowicie zająć się konsumpcją naszych luksusowych dóbr. Uprzednio nakroiliśmy ananasa, więc spożyliśmy go na przystawkę, a następnie przyrządziliśmy kanapeczki, które doskonale pasowały do otaczających nas rajskich okoliczności przyrody: składały się bowiem (poza chlebem, który sam w sobie nie był jakiś niesamowity) z irlandzkiego masła (o smaku bitej śmietany!) oraz z irlandzkiego dżemu z irlandzkich malin. Niebo! Jeden kęs tego prostego, a jakże wyrafinowanego specjału, i stało się jasne, że warto było być odrobinę rozrzutnym... Od tej pory masło na stałe weszło w skład naszych kanapeczek. :)
Moglibyśmy
w nieskończoność wylegiwać się na naszym materacu godnym
królewny, ale noc zaczynała już ogarniać ziemię. Musieliśmy
zatem w miarę szybko się zebrać, żeby wyraźnie widzieć drogę i
bezpiecznie znaleźć się z powrotem w Salthill – co na szczęście
udało się bez większych problemów. Ponieważ poziom osiągniętego
przez nas zmęczenia był zróżnicowany, jedni udali się już do
klasztoru, inni (przewidująco) do sklepu po nowe masło, a jeszcze
inni zahaczyli o pub, do którego już wcześniej chcieliśmy się
wybrać – O'Connor's. Było tam, jak w każdym tego typu lokalu,
dość gwarnie, ale grał bardzo przyjemny zespół: na pianinie
kapitalny starszy facet, który w przerwach między piosenkami
opowiadał przepalonym głosem starego jazzmana historie ze swojej
młodości – a na gitarze wtórował mu młody chłopak, który w
razie potrzeby czasem też i śpiewał. A potrzeba była, bo raz po
raz rozbrzmiewały piosenki Beatlesów oraz inne starocie. Co jakiś
czas do panów dołączała koleżanka z małym, irlandzkim
akordeonem – i wtedy cała trójka wykonywała jakiś taneczny
kawałek. Niestety, goście pubu nie palili się zbytnio do tańca.
Dopiero Edyta i Kuba musieli im pokazać, jak to się robi! Z
wdziękiem przetańczyli cały utwór, co było już podsumowaniem
naszego pobytu w O'Connor's, bo w końcu zrobiło się dość późno.
Dość
tych wrażeń na dziś :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz