środa, 4 września 2013

Niedziela 25 sie: ten z rozszalałą dewocją

To znaczy tak: gdybyśmy chcieli być prawdziwymi dewotami, musielibyśmy przez cały ów szabat nie kiwnąć palcem, ani nie iść nigdzie, ani nie przyrządzić jedzenia.. A niestety robiliśmy rzeczy :( I to czasem w podwójnej ilości! Zlecono nam bowiem, abyśmy zaśpiewali w niedzielę nie na jednej mszy, ale – tak, tak, bardzo dobrze liczycie! - na dwóch. Po pierwsze bowiem o 10 rano odbywała się msza dla Irlandczyków, na której byliśmy mile widziani i oczekiwani (tak przynajmniej twierdził Father Lucas). Byliśmy więc (a zważcie, jak wcześnie trzeba było wstać w niedzielę, by tego dokonać!), widzieliśmy i zaśpiewaliśmy nasze miłe prostoty.
Po spełnieniu tego jakże słodkiego obowiązku pozostało nam nieco wolnego czasu, który postanowiliśmy spędzić każdy według swego upodobania, to znaczy – wolna amerykanka. Niektórzy spacerowali, kupowali pamiątki i pisali pocztówki (szczegółów ich postępowania, ku swemu wielkiemu żalowi, nie jestem w stanie przekazać), my zaś – znaczy Karla, Asia i Maria – miałyśmy pomysł zgoła inny. Otóż nauczone doświadczeniem Joanny, która przed paru laty odwiedziła to zacne miasto i dla zarobku dawała kameralne koncerty w przestrzeni miejskiej – czyli innymi słowy śpiewała na ulicy – zapragnęłyśmy powtórzyć ten wyczyn. To znaczy, przyznam szczerze, że chyba ja najbardziej, a dziewczęta zbytnio nie protestowały. Po wielu chwilach ociągania się – a musicie wiedzieć, że w temacie śpiewania na ulicy każda decyzja jest niebywale trudna i wymaga czasu – udało nam się zabrać ze sobą plastikową miskę, do której miała trafiać zarobiona przez nas ciężka kasa, i opuścić naszą przytulną sypialnio-jadalnio-salono-kuchnię.
Nasze kroki skierowałyśmy ku Shop Street, czyli najbardziej ludnej uliczce Galway, pełnej restauracji, pubów i sklepów z pamiątkami, a co za tym idzie, również turystów. Prawdziwy raj dla grajka! To zdanie podzielałoby wielu muzyków, którzy niestety pozajmowali już większość strategicznych miejsc na ulicy – w rozsądnej odległości od siebie nawzajem oraz od sklepów, które co cichszego śpiewaka mogły zagłuszyć odtwarzaną muzyką. Należało więc działać szybko i rozważnie – z jednej strony zdążyć przed innymi, którzy mogliby jeszcze przybyć, a z drugiej przewidzieć, jak głośno grają już obecni i czy w ogóle nikt nie będzie miał do nas pretensji. W końcu znalazłyśmy jaką taką miejscówkę – pod sympatycznym sklepem muzycznym, za winklem, który miał swoje zalety i wady. Co prawda chronił nas przed ekspresją pewnego pana z banjo (który jak na brak nagłośnienia śpiewał naprawdę niewypowiedzianie głośno), ale zasłaniał nas, tak że mogli nas zobaczyć tylko ludzie idący w jednym kierunku. Ale miejscówka była wybrana, wierzcie mi, to już COŚ. Ostatni problem stanowił przedziwny pan, który po drugiej stronie deptaka siedział w wielkim pudle, wystawiając z niego jedynie głowę i udając, iż jest to głowa psa. Długo trzeba by opisywać, aby oddać mu sprawiedliwość – zapraszam do zapoznania się z umieszczoną niżej fotografią! W każdym razie pan pies ruszał głową i wył piosenkę „Fields of Athenry”, niestety w sposób pozbawiony uroku. Miałam trochę skrupułów, czy aby stojąc niedaleko, nie będziemy odbierać mu klienteli (a on był przecież pierwszy i tutejszy), ale Asia słusznie stwierdziła, że on chyba celuje w nieco inną niszę niż my.
Postawiłyśmy przed sobą miskę (przybrawszy ją uprzednio bardzo gustownym szaliczkiem Karli, aby była widoczna i nie odstraszała, miska znaczy), i... Tak, to jeden z trudniejszych momentów: trzeba otworzyć usta, a potem nagle usłyszeć, że się śpiewa. Można do tego zamknąć oczy, ale raczej nie warto zaciskać zębów. Dobra, wdech, wydech i jedziemy! Zaczęłam chyba sama i zaśpiewałam jakąś serbską piosenkę z warsztatów, a potem wspólnie wykonałyśmy (he, he) kilka piosenek na dwa głosy – dla wtajemniczonych w jednej z nich występowała mała Małgorzata. Potem znów pośpiewałam sama, biorąc na warsztat piosenki polskie i serbskie.
Okazało się, że słowiańska muzyka ludowa znajduje w Galway uznanie głownie u turystów-emerytów. Trochę litowali się nad nami – tak jak pewni państwo, którzy obserwowali nasz proces decyzyjny (tu czy nie tu? Zacząć czy nie zacząć?), zapytali, czy robimy to pierwszy raz i popędzili nas, żebyśmy zaczynały, bo oni chcą posłuchać :) a następnie dali swoim wnuczętom drobniaki, by nam nawrzucały. I tak zarobiłyśmy pierwszą kaskę, ważną w kontekście kreowania scenicznego image, bo zasada z punktu widzenia przechodnia jest prosta – jeśli są pieniądze w misce, to znaczy, że muzyka jest coś warta i można się zatrzymać. Spotkałyśmy się jeszcze z pewną ilością ludzi oraz uznania, tak że ostatecznie zarobiłyśmy w tym miejscu około 10 €. Kiedy wszystkie piosenki zostały już zaśpiewane, znalazłyśmy sobie nowe miejsce – u wylotu Shop Street, całkiem niedaleko rzeki i naszego klasztoru. Asia opuściła nas, by zaczerpnąć nieco internetu w kawiarni, a my pośpiewałyśmy jeszcze ze 40 minut i uzbierałyśmy 7 €. Słuchali nas także Polacy – niejaka Aneta Peryga (<3), jak również pan, który powiedział, żebyśmy śpiewały weselsze piosenki (przecież jako jeden z nielicznych rozumiał słowa. Wrażeniem nie do podrobienia była świadomość bycia czymś egzotycznym w tym wybitnie anglojęzycznym, zachodnioeuropejskim krajobrazie.) Słuchał nas jeszcze jeden Polak, z którym ucięłyśmy sobie potem dłuższą pogawędkę. O dziwo, chyba nie spytałyśmy, jak miał na imię... Pan koło czterdziestki, od sześciu lat w Galway, na wstępie z miną znawcy entuzjastycznie pochwalił nasze zgranie w dwugłosie. Potem dowiedziałyśmy się, że życie Polaka w Galway nie jest wcale takie lekkie, bo jak zatrudniają, to na czarno, i w ogóle tej pracy nie ma za wiele. Nasz rozmówca żył akurat z irlandzkiej renty (całkiem przyzwoitej), gdyż kilka miesięcy wcześniej uległ wypadkowi w pracy i miał pogruchotaną nogę. Od jakiegoś czasu mieszkał już w hostelu i niestety nie wyglądał najlepiej. Nic nie mogłyśmy pomóc... Powiedziałyśmy na koniec tylko, że będziemy jeszcze śpiewać na polskiej mszy u dominikanów, na co pan rozpromienił się, gdyż regularnie na nią chodził. Stwierdziliśmy więc, że jeszcze się zobaczymy, po czym pan poszedł posłuchać innych grajków, a my udałyśmy się powoli do domu.
Gdy tam dotarłyśmy, miało się już ku obiadowi. Czuć było niedzielą! Zwłaszcza że tego dnia zrobiliśmy szczególnie wystawne zakupy: mieliśmy nawet ananasy (okej, z niezłej promocji, ale zawsze), a także masło – jak się potem okazało, bez dodatku soli, za to ze sporym dodatkiem dobra. Niebawem obiad wjechał na stół – tym razem autorką była Marta. Cóż to były za frykasy! Po pierwsze – zrobiono właściwy użytek z klasztornej frytkownicy, smażąc w niej kawałki ziemniaków w mundurkach. Efekt był smakowity. Gwoździem programu był zaś kurczak w różowawym sosie z curry oraz z ananasem. Wisienkę na torcie zastąpiliśmy brokułem na marchewce.
Należało jeść z namaszczeniem godnym tego wykwintnego posiłku, jednak nie mogliśmy przesadzić, gdyż o 16 umówiliśmy się z ludźmi z polskiego duszpasterstwa na wspólną próbę przed mszą (tą drugą właśnie). Na szczęście nikt się nie udławił, zdążyliśmy nawet pozmywać, a potem dołączyła do nas oczywiście Najlepsza Kasia (wciąż chora, niestety), jej koleżanka (nie dosłyszałam imienia i wciąż palę się ze wstydu na samą myśl :() oraz przemiłe małżeństwo – Ala i Arek. BRATA Marcina już z nami nie było, chłopcy ofiarowali swoje usługi jako służba liturgiczna (ta jedyna słuszna!), a więc byliśmy już w komplecie. Mimo wszystko mieliśmy całkiem niezłe proporcje głosów – okazało się, że Arek, który raptem parę razy w życiu śpiewał w scholi, naprawdę fenomenalnie radzi sobie jako bas! Altów i sopranów było oczywiście pod dostatkiem. Miło było wreszcie pośpiewać nasze piosenki, nie dość, że polskie, to jeszcze posiadające w miarę złożoną melodię (wcześniej celowaliśmy w maksymalną prostotę, żeby Irlandczycy mogli się dołączyć do śpiewu; teraz zaś można się było oprzeć na umiejętnościach polskich wiernych, które pieczołowicie wypracowywała w nich Kasia). W końcu udaliśmy się na mszę, którą odprawili na spółkę Father Lucas i o. Marek, duszpasterz Polaków w Galway, który dawniej czuwał nad duszpasterstwem akademickim u dominikanów w Lublinie. O. Marek był chyba zadowolony z naszej obecności i pomocy (co by nie mówić, zapewniliśmy niemal kompleksową obsługę mszy!), tak więc – dobrze, że tam byliśmy.
Po mszy mieliśmy zrobić po normalnemu nieszpory i kolację w domu, ale ponieważ dysponowaliśmy wyjątkowo dużą ilością czasu (była dopiero 18 i nie mieliśmy więcej planów), powstał inny pomysł: wziąć brewiarze i jedzenie ze sobą i odprawić wszystko na niewielkim klifie, który widzieliśmy w oddali z Salthill. Zapytani miejscowi twierdzili, że nie jest do niego jakoś strasznie daleko, a że obiekt wyglądał atrakcyjnie i tajemniczo, postanowiliśmy, że go zbadamy. W miarę szybko zebraliśmy się i po jakichś 40 minutach dotarliśmy do wieżyczki ratowniczej w Salthill – była to ta sama trasa, którą zrobiliśmy przez cały dzień w piątek, ale oceaniczne muszelki i wodorosty nie wprawiały nas już w tak ogromne osłupienie, toteż mogliśmy iść szybciej. :)
Następnie wkroczyliśmy na zupełnie nieznane ścieżki. Minęliśmy szmaragdowe pole golfowe i kilka campingów, a nasz klif był już coraz bliżej. Nagle – będąc już naprawdę niedaleko – porównaliśmy rzeczywistość z mapką, którą miał Mikołaj w swoim wypasionym telefonie. Oj! Jedyne sensowne przejście prowadziło przez camping położony u nasady cypla, który kończył się klifem. Inaczej mogliśmy ewentualnie iść naprawdę spory kawałek naokoło, by przekonać się, że ze względu na przypływ przedostanie się jest niemożliwe... Co zrobić? Mogliśmy podzielić się na dwójki i spróbować przejść przez camping niczym jego mieszkańcy albo spytać się w recepcji, co da się zrobić. Słusznie wybraliśmy tę drugą opcję. Okazało się, że camping da się obejść – ciut karkołomnie, ponieważ trzeba było się wspiąć na kamienie nad wodą, a to nadawało wyprawie subtelną aurę przygody (co znajdowało swoich zwolenników, jak i przeciwników). 
Po krótkiej dyskusji zaczęliśmy jednak wspinać się na skałki, po czym przeszliśmy kawałek wśród domków campingowych, zeszliśmy z powrotem w dół, by... znaleźć się w raju, a właściwie (i dosłownie) w jego przedsionku. Naszym oczom ukazała się mała zatoczka o aksamitnie gładkiej wodzie; od morza oddzielał ją wąski, pokryty trawą i sporymi otoczakami półwysep, po którym mieliśmy przejść. Mieszkające w klifach ptaki całymi stadami rozpoczynały wieczorne loty, śmigając nad samą powierzchnią płytkiej wody. 
Wkrótce pokonaliśmy przewężenie cypla i dotarliśmy do miejsca, gdzie rozszerzał się i wznosił. Brnęliśmy teraz wąską ścieżyną przez dżunglę jeżyn, traw i kwiatów sięgających nam po szyje. Po chwili krzaki i zarośla skończyły się, zdominowane przez długą (ale nie wysoką, bo leżącą) trawę. 

Oto był szczyt klifu! Mógł mieć może z siedem metrów wysokości, był zbudowany głównie z ziemi, a powierzchnię miał całą pokrytą trawiastym dywanem-materacem. O, błogości! Trochę nas zmęczyła ta cała wycieczka, więc z miejsca padliśmy na sprężyste źdźbła. O. Łukasz zdecydował, że ze względu na uczestnictwo w dwóch mszach dostaniemy dyspensę na nieszpory (a co z naszą dewocją?!), więc mogliśmy już całkowicie zająć się konsumpcją naszych luksusowych dóbr. Uprzednio nakroiliśmy ananasa, więc spożyliśmy go na przystawkę, a następnie przyrządziliśmy kanapeczki, które doskonale pasowały do otaczających nas rajskich okoliczności przyrody: składały się bowiem (poza chlebem, który sam w sobie nie był jakiś niesamowity) z irlandzkiego masła (o smaku bitej śmietany!) oraz z irlandzkiego dżemu z irlandzkich malin. Niebo! Jeden kęs tego prostego, a jakże wyrafinowanego specjału, i stało się jasne, że warto było być odrobinę rozrzutnym... Od tej pory masło na stałe weszło w skład naszych kanapeczek. :)
Moglibyśmy w nieskończoność wylegiwać się na naszym materacu godnym królewny, ale noc zaczynała już ogarniać ziemię. Musieliśmy zatem w miarę szybko się zebrać, żeby wyraźnie widzieć drogę i bezpiecznie znaleźć się z powrotem w Salthill – co na szczęście udało się bez większych problemów. Ponieważ poziom osiągniętego przez nas zmęczenia był zróżnicowany, jedni udali się już do klasztoru, inni (przewidująco) do sklepu po nowe masło, a jeszcze inni zahaczyli o pub, do którego już wcześniej chcieliśmy się wybrać – O'Connor's. Było tam, jak w każdym tego typu lokalu, dość gwarnie, ale grał bardzo przyjemny zespół: na pianinie kapitalny starszy facet, który w przerwach między piosenkami opowiadał przepalonym głosem starego jazzmana historie ze swojej młodości – a na gitarze wtórował mu młody chłopak, który w razie potrzeby czasem też i śpiewał. A potrzeba była, bo raz po raz rozbrzmiewały piosenki Beatlesów oraz inne starocie. Co jakiś czas do panów dołączała koleżanka z małym, irlandzkim akordeonem – i wtedy cała trójka wykonywała jakiś taneczny kawałek. Niestety, goście pubu nie palili się zbytnio do tańca. Dopiero Edyta i Kuba musieli im pokazać, jak to się robi! Z wdziękiem przetańczyli cały utwór, co było już podsumowaniem naszego pobytu w O'Connor's, bo w końcu zrobiło się dość późno.

Dość tych wrażeń na dziś :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz