czwartek, 12 września 2013

Wtorek, 27 sie, cz. 2: ten z Panem W Żółtym Polo

Nie ma nas, pojechaliśmy do Parku Narodowego Connemara. Jeśli dopiero zaczynacie nam towarzyszyć, przeczytajcie najpierw tego posta.

Chcąc miło spędzić dane nam dwie godziny, a jednocześnie pamiętając, że szczęśliwy człowiek, który znajduje w Nim [Panu] ucieczkę, mieliśmy tylko jedno wyjście. Na szczęście wśród rzeczy, których benedyktynki nie obłożyły opłatą, znajdowała się również kaplica. Niestety nie wyglądała ona na zabytkową, nie była nawet ładna, co więcej, była brzydka! Znacznie bardziej przypominała stołówkę niż miejsce święte. Cóż – kaplica to kaplica, nie ma co wybrzydzać. Usadowiliśmy się na krzesłach (nie było tam ławek) i zmówiliśmy dziesiątkę różańca – w intencji pomyślności Kościoła w Irlandii oraz różnych naszych znajomych, a także dobrego spędzenia tego czasu. Teraz już wszystko było we właściwych, świętych i czcigodnych rękach :) I wierzcie lub nie, ale od razu zaczęły dziać się cuda: ci, którzy się denerwowali, znaleźli siłę, żeby być wobec innych spokojnym i cierpliwym, a ci, którzy narzekali, dwa razy myśleli, zanim wygłosili jakąś pełną zwątpienia uwagę. Wielkie są dzieła!
Wyszliśmy się z kaplicy i zastanowiliśmy się raz jeszcze. Mogliśmy opuścić kompleks klasztorny i pójść kawałek szosą na wschód, gdzie, jak pamiętaliśmy, było bardzo ładnie. Wszędzie zresztą było tam ładnie, więc gdziekolwiek się byśmy się nie podziali, byłoby dobrze – a może udałoby nam się trafić na jakiś szlak i wejść na którąś z gór? Decyzja zapadła. Przeszliśmy przez parking i skręciliśmy w lewo w asfaltówkę, którą tu przyjechaliśmy. Zagadka: po którym poboczu należy iść pieszo w kraju, gdzie samochody jeżdżą po lewej stronie drogi? My poszliśmy po prawym i przeżyliśmy. Zamierzaliśmy tak iść i iść, ale nagle spojrzeliśmy w prawo i zobaczyliśmy polną, trawiastą drogę wiodącą dokądś wśród bujnej zieleni. Wyglądało wspaniale, ale nie dowierzaliśmy i na wszelki wypadek sprawdziliśmy w aplikacji GPS-owej, czego się tam spodziewać. Na ekranie komórki wszystko wyglądało szaro (a więc niezgodnie z prawdą) i próżno szukać było drogi, ale w związku z treścią pierwszego nawiasu postanowiliśmy mimo wszystko wybrać tę ścieżkę, a w razie czego zawrócić.
Droga była na tyle szeroka, że zmieściłaby samochód, ale chyba dawno tego nie robiła – gęsta trawa nie nosiła śladów opon. Nie mieliśmy jednak problemów z przedarciem się przez zieleń. Czuliśmy się jak w dżungli: zewsząd otaczały nas grubolistne rododendrony (pewnie pozostałość po ogrodach należących dawniej do zameczku), które filtrowały promienie słońca i tworzyły zupełnie nierealną atmosferę.
Niebawem jednak gaj rododendronowy skończył się, podeszliśmy pod niewielką górkę i wtedy okazało się, że zrobiliśmy interes życia, nie odwiedzając siostrzyczek w klasztorze. Po co zamykać się w ciasnym zameczku, skoro można odetchnąć pełną piersią w tak rozłożystej przestrzeni? Po co zwiedzać ciemną, chłodną kaplicę, skoro można usiąść na zboczu góry i wygrzewać się w słońcu? Po chodzić po kamiennych alejkach i posadzkach, skoro można pochodzić boso po miękkiej, kolorowej trawie? 
Zdjęcie butów było naprawdę niezłym pomysłem, ponieważ teren był bardzo podmokły – miejscami wśród trawy lśniła stojąca woda. Nie daliśmy się jednak przestraszyć i niczym owieczki rozsypaliśmy się po łące stosownie do swoich potrzeb: ci, którzy chcieli poleżeć (duszpasterz powołań :)) znaleźli kawałek suchej ziemi i poleżeli, ci, którzy chcieli pochodzić, wspięli się nieco wyżej i zbadali wyrastające z pastwiska pagórki. Porównania do owiec używam nieprzypadkowo, ponieważ te właśnie miłe zwierzęta z pewnej odległości towarzyszyły naszej wyprawie, nieprzerwanie posilając się rudą trawą z wilgotnego pastwiska.
Wyglądały na zdrowe i pełne życia, czego nie można powiedzieć o tych, których czaszki i skóry znaleźliśmy na jednym ze stromych pagórków :o Być może nie zauważyły spadku, połamały nogi i już tam zostały, a ich pasterz nie opuścił pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby je odnaleźć. Który zresztą by to zrobił? Tylko ten Dobry. Sam tylko Bóg jest dobry.
Spacerując, znaleźliśmy też enklawę jeszcze zieleńszej zieleni, która dysponowała zejściem do pełnego śliskich kamieni potoku. Posiedzieliśmy jeszcze, zjedliśmy ciastka (bo niestety zapomnieliśmy zabrać akcesoriów do kanapeczek) i staraliśmy się na zapas napełnić oczy pięknymi widokami. Zbliżała się już pora odjazdu, więc zgarnęliśmy wszystkich siedzących i leżących, założyliśmy buty i wróciliśmy do autokaru. 
Wszystko ślicznie, ale nóżek to nie mamy.
Zacny Jack oczywiście już na nas czekał. Wkrótce ruszyliśmy na spotkanie kolejnych pięknych widoków, a kierowca przybliżył nam wiele spraw: po co owce są malowane na kolorowo (żeby ich pasterze, którzy nie znają owiec swoich, mogli je rozpoznać), dlaczego nikt nie chce chodzić do szkół z wykładowym irlandzkim (bo nikt nie ogarnia tego języka) i czy Irlandczycy mogą pozwolić Unii Europejskiej na zmarnowanie wielkich złóż torfu, które znajdują się u stóp gór (nie mogą). Tymczasem mijaliśmy okazały masyw Twelve Bens aka Twelve Pins – nazwany tak, ponieważ jakaś pani powiedziała kiedyś: to mi wygląda jak dwanaście szpilek w poduszeczce do szpilek. No, rzeczywiście. Później otoczył nas krajobraz pełen jezior, między którymi stała tylko malutka biała chatynka: wybudowano ją dla człowieka, który miał pilnować, by w jeziorach nie łowiono więcej ryb, niż na to pozwalali ich właściciele.
Wczesny wieczór powoli się nachylał, co znalazło odzwierciedlenie w naszym stanie umysłowym. Nie, wnętrze autokaru nie przedstawiało sobą obrazu niezłej imprezy, ale raczej przedszkole w czasie leżakowania. I tak kierowaliśmy się już z powrotem do Galway, pogoda psuła się, a niebo ściemniało, więc można było sobie pozwolić na sjestę.
Ostatni emerycki postój odbyliśmy na plaży nad oceanem – to znaczy odbyli go ci, którzy zrezygnowali z towarzystwa Morfeusza. Plaża była ładna i piaszczysta – stwierdziłyśmy więc, że jest doskonałym miejscem na reklamę Studni. Najpierw Karola naskrobała odpowiednie litery na piasku, później wspólnymi siłami sporządziłyśmy większy napis, a na koniec zrobiłyśmy sobie z nim mnóstwo fotek. Na środkowej udajemy foki z Inis Mor. Wiarygodnie, nieprawdaż?
Poinformowaliśmy Jacka the Drivera, że jeśli chce, może nas wysadzić w Claddagh pod naszym klasztorem. Chciał. Podziękowaliśmy więc, wysiedliśmy i popędziliśmy do naszej sali na obiad – zważcie bowiem, że przez cały dzień każdy z nas zjadł raptem kilka ciastek. Na szczęście nie trzeba było dużo pracy, bo zostało nam jeszcze dużo kurczaka i pieczonych ziemniaków z zeszłego dnia. Wystarczyło dokupić mrożone warzywa, odgrzać wszystko i mogliśmy zasiadać. Współczuliśmy Kubie, że nie było go z nami, on jednak nie był niepocieszony, więc nie opowiadaliśmy najlepszych historii, żeby go nie zasmucić.
Po obiedzie poszliśmy na irlandzką mszę (19.30), jednak wcale nie był to koniec naszego dnia! Mieliśmy bowiem cynk, że we wtorki wieczorem (a był to wtorek i właśnie zapadał wieczór) w pubie Monroe's ludzie tańczą tradycyjne tańce. Pragnęliśmy tego doświadczenia od początku pobytu w Galway, więc po mszy nie ociągaliśmy się długo, odmówiliśmy nieszpory i koło 21.30 byliśmy w pubie – tym samym, który nawiedziliśmy w czwartek jeszcze z bratem Marcinem.
Przyzwyczailiśmy się, że wszystkie puby były już zatłoczone, kiedy do nich przychodziliśmy – tak było i tym razem. Na szczęście, kiedy chwilę odczekaliśmy, zwalniały się coraz lepiej umiejscowione stoliki, więc mogliśmy spokojnie zamówić guinessy, rozsiąść się i czekać, aż na parkiecie coś się zacznie dziać. A dziać się coś miało na pewno, bo stoliki były poprzesuwane tak, by uzyskać jak najwięcej miejsca na środku. Aż w końcu przyszli muzycy – skrzypek, gitarzysta i akordeonista – i zaczęli się rozgrzewać, a potem grać skoczne melodyjki. Ludzi przybywało, w pubie rosła atmosfera oczekiwania. Naszą uwagę zwróciło kilka starszych osób, które zmieniały buty przy jednym ze stolików... Czyżby to oni? Za chwilę faktycznie wyszli na środek, naradzili się chwilę i zaczęli tańczyć – zabawnie i lekko, w bardzo prosty, ale jednak godny podziwu sposób. Kroki właściwie każdy stosował takie, jak chciał – niektórzy stepowali, inni rytmicznie chodzili. Zwrócę uwagę, że nie byli to profesjonalni tancerze – przynajmniej nie wszyscy – tylko ludzie, którzy umawiali się w Monroe's na tańce dla przyjemności. Niewątpliwie zdawali sobie sprawę, że wielu turystów przychodzi do pubu specjalnie, by na nich popatrzeć, jednak nie pomniejszało to nijak ich naturalności i radości. Radość była wielka, lecz otwartość niekoniecznie – Irlandczycy tańczyli raczej w swoim gronie i nie dało się do nich dołączyć. Nie byłoby to zresztą szczęśliwe w skutkach – do jednego z tańców dołączyła pewna młoda turystka (nie jedna z nas, zapewniam) i wcale nie było to przyjemne dla oka. Jedną z naszych młodych turystek, Karlę, próbował usilnie wyciągnąć na parkiet (co było niesłychanie zaszczytne) uroczy starszy Pan W Niebieskim Polo, jednak opierała się dzielnie – przemawiała przez nią skromność i troska o bliźniego, bo gdyby tak młoda panna zaczęła tańczyć, reszta pląsającego towarzystwa pewnie zeszłaby ze zmęczenia na zawał. Średnia wieku wynosiła bowiem jakieś 60 lat – młodsi najwyraźniej nie palą się, przy podtrzymywać lokalne tradycje. Mimo niemłodego wieku tancerze byli wcale pełni wigoru – jak na przykład tzw. Pan W Żółtym Polo, którego upatrzyłyśmy sobie jako człowieka bajecznie tańczącego i w dodatku w młodości szalenie przystojnego. ;) Złożyło się przypadkiem, że Pan W Żółtym Polo tego dnia miał akurat urodziny, więc koledzy z parkietu przygotowali dla niego tort i prezenty, a my mogliśmy włączyć się w tłumne śpiewanie Happy Birthday. :) Taki to miejscowy koloryt! Wraz z celebracją jubileuszu narodzin Pana W Żółtym Polo tańce skończyły się, a wtedy udało nam się wdać w pogawędkę z jedną z tańczących pań, która okazała się certyfikowaną nauczycielką. Opowiedziała nam co nieco o tradycyjnych tańcach – na przykład, że aby móc włączyć się w to wszystko, trzeba znać irlandzki – a także nauczyła nas bardzo podstawowego kroku. Skończywszy rozmowę, opuściliśmy pub i udaliśmy się do klasztoru na upragniony wypoczynek. My śpimy, a Wy możecie jeszcze obejrzeć na filmiku, jak to te tańce naprawdę wyglądają (tylko cicho, żeby nas nie zbudzić). Jeśli mnie oczęta nie mylą, na tym filmie Pan W Żółtej Koszuli to nie kto inny, jak Pan W Niebieskim Polo. Gwiazdor!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz