Nie ma nas, pojechaliśmy
do Parku Narodowego Connemara. Jeśli dopiero zaczynacie nam
towarzyszyć, przeczytajcie najpierw tego posta.
Chcąc miło spędzić
dane nam dwie godziny, a jednocześnie pamiętając, że szczęśliwy
człowiek, który znajduje w Nim [Panu] ucieczkę,
mieliśmy tylko jedno wyjście. Na szczęście wśród rzeczy,
których benedyktynki nie obłożyły opłatą, znajdowała się
również kaplica. Niestety nie wyglądała ona na zabytkową, nie
była nawet ładna, co więcej, była brzydka! Znacznie bardziej
przypominała stołówkę niż miejsce święte. Cóż – kaplica to
kaplica, nie ma co wybrzydzać. Usadowiliśmy się na krzesłach (nie
było tam ławek) i zmówiliśmy dziesiątkę różańca – w
intencji pomyślności Kościoła w Irlandii oraz różnych naszych
znajomych, a także dobrego spędzenia tego czasu. Teraz już
wszystko było we właściwych, świętych i czcigodnych rękach :) I
wierzcie lub nie, ale od razu zaczęły dziać się cuda: ci, którzy
się denerwowali, znaleźli siłę, żeby być wobec innych spokojnym
i cierpliwym, a ci, którzy narzekali, dwa razy myśleli, zanim
wygłosili jakąś pełną zwątpienia uwagę. Wielkie są dzieła!
Wyszliśmy
się z kaplicy i zastanowiliśmy się raz jeszcze. Mogliśmy opuścić
kompleks klasztorny i pójść kawałek szosą na wschód, gdzie, jak
pamiętaliśmy, było bardzo ładnie. Wszędzie zresztą było tam
ładnie, więc gdziekolwiek się byśmy się nie podziali, byłoby
dobrze – a może udałoby nam się trafić na jakiś szlak i wejść
na którąś z gór? Decyzja zapadła. Przeszliśmy przez parking i
skręciliśmy w lewo w asfaltówkę, którą tu przyjechaliśmy.
Zagadka: po którym poboczu należy iść pieszo w kraju, gdzie
samochody jeżdżą po lewej stronie drogi? My poszliśmy po prawym i
przeżyliśmy. Zamierzaliśmy tak iść i iść, ale nagle
spojrzeliśmy w prawo i zobaczyliśmy polną, trawiastą drogę
wiodącą dokądś wśród bujnej zieleni. Wyglądało wspaniale, ale
nie dowierzaliśmy i na wszelki wypadek sprawdziliśmy w aplikacji
GPS-owej, czego się tam spodziewać. Na ekranie komórki wszystko
wyglądało szaro (a więc niezgodnie z prawdą) i próżno szukać
było drogi, ale w związku z treścią pierwszego nawiasu
postanowiliśmy mimo wszystko wybrać tę ścieżkę, a w razie czego
zawrócić.
Droga
była na tyle szeroka, że zmieściłaby samochód, ale chyba dawno
tego nie robiła – gęsta trawa nie nosiła śladów opon. Nie
mieliśmy jednak problemów z przedarciem się przez zieleń.
Czuliśmy się jak w dżungli: zewsząd otaczały nas grubolistne
rododendrony (pewnie pozostałość po ogrodach należących dawniej
do zameczku), które filtrowały promienie słońca i tworzyły
zupełnie nierealną atmosferę.
Niebawem
jednak gaj rododendronowy skończył się, podeszliśmy pod niewielką
górkę i wtedy okazało się, że zrobiliśmy interes życia, nie
odwiedzając siostrzyczek w klasztorze. Po co zamykać się w ciasnym
zameczku, skoro można odetchnąć pełną piersią w tak rozłożystej
przestrzeni? Po co zwiedzać ciemną, chłodną kaplicę, skoro można
usiąść na zboczu góry i wygrzewać się w słońcu? Po chodzić
po kamiennych alejkach i posadzkach, skoro można pochodzić boso po
miękkiej, kolorowej trawie?
Zdjęcie butów było naprawdę niezłym
pomysłem, ponieważ teren był bardzo podmokły – miejscami wśród
trawy lśniła stojąca woda. Nie daliśmy się jednak przestraszyć
i niczym owieczki rozsypaliśmy się po łące stosownie do swoich
potrzeb: ci, którzy chcieli poleżeć (duszpasterz powołań :))
znaleźli kawałek suchej ziemi i poleżeli, ci, którzy chcieli
pochodzić, wspięli się nieco wyżej i zbadali wyrastające z
pastwiska pagórki. Porównania do owiec używam nieprzypadkowo,
ponieważ te właśnie miłe zwierzęta z pewnej odległości
towarzyszyły naszej wyprawie, nieprzerwanie posilając się rudą
trawą z wilgotnego pastwiska.
Wyglądały
na zdrowe i pełne życia, czego nie można powiedzieć o tych,
których czaszki i skóry znaleźliśmy na jednym ze stromych
pagórków :o Być może nie zauważyły spadku, połamały nogi i
już tam zostały, a ich pasterz nie opuścił pozostałych
dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby je odnaleźć. Który zresztą
by to zrobił? Tylko ten Dobry. Sam tylko Bóg jest dobry.
Spacerując,
znaleźliśmy też enklawę jeszcze zieleńszej zieleni, która
dysponowała zejściem do pełnego śliskich kamieni potoku.
Posiedzieliśmy jeszcze, zjedliśmy ciastka (bo niestety
zapomnieliśmy zabrać akcesoriów do kanapeczek) i staraliśmy się
na zapas napełnić oczy pięknymi widokami. Zbliżała się już
pora odjazdu, więc zgarnęliśmy wszystkich siedzących i leżących,
założyliśmy buty i wróciliśmy do autokaru.
Wszystko ślicznie, ale nóżek to nie mamy.
Zacny Jack oczywiście
już na nas czekał. Wkrótce ruszyliśmy na spotkanie kolejnych
pięknych widoków, a kierowca przybliżył nam wiele spraw: po co
owce są malowane na kolorowo (żeby ich pasterze, którzy nie znają
owiec swoich, mogli je rozpoznać), dlaczego nikt nie chce chodzić
do szkół z wykładowym irlandzkim (bo nikt nie ogarnia tego języka)
i czy Irlandczycy mogą pozwolić Unii Europejskiej na zmarnowanie
wielkich złóż torfu, które znajdują się u stóp gór (nie
mogą). Tymczasem mijaliśmy okazały masyw Twelve Bens aka Twelve
Pins – nazwany tak, ponieważ jakaś pani powiedziała kiedyś: to
mi wygląda jak dwanaście szpilek w poduszeczce do szpilek. No,
rzeczywiście. Później otoczył nas krajobraz pełen jezior, między
którymi stała tylko malutka biała chatynka: wybudowano ją dla
człowieka, który miał pilnować, by w jeziorach nie łowiono
więcej ryb, niż na to pozwalali ich właściciele.
Wczesny
wieczór powoli się nachylał, co znalazło odzwierciedlenie w
naszym stanie umysłowym. Nie, wnętrze autokaru nie przedstawiało
sobą obrazu niezłej imprezy, ale raczej przedszkole w czasie
leżakowania. I tak kierowaliśmy się już z powrotem do Galway,
pogoda psuła się, a niebo ściemniało, więc można było sobie
pozwolić na sjestę.
Ostatni
emerycki postój odbyliśmy na plaży nad oceanem – to znaczy
odbyli go ci, którzy zrezygnowali z towarzystwa Morfeusza. Plaża
była ładna i piaszczysta – stwierdziłyśmy więc, że jest
doskonałym miejscem na reklamę Studni. Najpierw Karola naskrobała
odpowiednie litery na piasku, później wspólnymi siłami
sporządziłyśmy większy napis, a na koniec zrobiłyśmy sobie z
nim mnóstwo fotek. Na środkowej udajemy foki z Inis Mor.
Wiarygodnie, nieprawdaż?
Poinformowaliśmy
Jacka the Drivera, że jeśli chce, może nas wysadzić w Claddagh
pod naszym klasztorem. Chciał. Podziękowaliśmy więc, wysiedliśmy
i popędziliśmy do naszej sali na obiad – zważcie bowiem, że
przez cały dzień każdy z nas zjadł raptem kilka ciastek. Na
szczęście nie trzeba było dużo pracy, bo zostało nam jeszcze
dużo kurczaka i pieczonych ziemniaków z zeszłego dnia. Wystarczyło
dokupić mrożone warzywa, odgrzać wszystko i mogliśmy zasiadać.
Współczuliśmy Kubie, że nie było go z nami, on jednak nie był
niepocieszony, więc nie opowiadaliśmy najlepszych historii, żeby
go nie zasmucić.
Po
obiedzie poszliśmy na irlandzką mszę (19.30), jednak wcale nie był
to koniec naszego dnia! Mieliśmy bowiem cynk, że we wtorki
wieczorem (a był to wtorek i właśnie zapadał wieczór) w pubie
Monroe's ludzie tańczą tradycyjne tańce. Pragnęliśmy tego
doświadczenia od początku pobytu w Galway, więc po mszy nie
ociągaliśmy się długo, odmówiliśmy nieszpory i koło 21.30
byliśmy w pubie – tym samym, który nawiedziliśmy w czwartek
jeszcze z bratem Marcinem.
Przyzwyczailiśmy
się, że wszystkie puby były już zatłoczone, kiedy do nich
przychodziliśmy – tak było i tym razem. Na szczęście, kiedy
chwilę odczekaliśmy, zwalniały się coraz lepiej umiejscowione
stoliki, więc mogliśmy spokojnie zamówić guinessy, rozsiąść
się i czekać, aż na parkiecie coś się zacznie dziać. A dziać
się coś miało na pewno, bo stoliki były poprzesuwane tak, by
uzyskać jak najwięcej miejsca na środku. Aż w końcu przyszli
muzycy – skrzypek, gitarzysta i akordeonista – i zaczęli się
rozgrzewać, a potem grać skoczne melodyjki. Ludzi przybywało, w
pubie rosła atmosfera oczekiwania. Naszą uwagę zwróciło kilka
starszych osób, które zmieniały buty przy jednym ze stolików...
Czyżby to oni? Za chwilę faktycznie wyszli na środek, naradzili
się chwilę i zaczęli tańczyć – zabawnie i lekko, w bardzo
prosty, ale jednak godny podziwu sposób. Kroki właściwie każdy
stosował takie, jak chciał – niektórzy stepowali, inni
rytmicznie chodzili. Zwrócę uwagę, że nie byli to profesjonalni
tancerze – przynajmniej nie wszyscy – tylko ludzie, którzy
umawiali się w Monroe's na tańce dla przyjemności. Niewątpliwie
zdawali sobie sprawę, że wielu turystów przychodzi do pubu
specjalnie, by na nich popatrzeć, jednak nie pomniejszało to nijak
ich naturalności i radości. Radość była wielka, lecz otwartość
niekoniecznie – Irlandczycy tańczyli raczej w swoim gronie i nie
dało się do nich dołączyć. Nie byłoby to zresztą szczęśliwe
w skutkach – do jednego z tańców dołączyła pewna młoda
turystka (nie jedna z nas, zapewniam) i wcale nie było to przyjemne
dla oka. Jedną z naszych młodych turystek, Karlę, próbował
usilnie wyciągnąć na parkiet (co było niesłychanie zaszczytne)
uroczy starszy Pan W Niebieskim Polo, jednak opierała się dzielnie
– przemawiała przez nią skromność i troska o bliźniego, bo
gdyby tak młoda panna zaczęła tańczyć, reszta pląsającego
towarzystwa pewnie zeszłaby ze zmęczenia na zawał. Średnia wieku
wynosiła bowiem jakieś 60 lat – młodsi najwyraźniej nie palą
się, przy podtrzymywać lokalne tradycje. Mimo niemłodego wieku
tancerze byli wcale pełni wigoru – jak na przykład tzw. Pan W
Żółtym Polo, którego upatrzyłyśmy sobie jako człowieka
bajecznie tańczącego i w dodatku w młodości szalenie
przystojnego. ;) Złożyło się przypadkiem, że Pan W Żółtym
Polo tego dnia miał akurat urodziny, więc koledzy z parkietu
przygotowali dla niego tort i prezenty, a my mogliśmy włączyć się
w tłumne śpiewanie Happy Birthday. :) Taki to miejscowy koloryt!
Wraz z celebracją jubileuszu narodzin Pana W Żółtym Polo tańce
skończyły się, a wtedy udało nam się wdać w pogawędkę z
jedną z tańczących pań, która okazała się certyfikowaną
nauczycielką. Opowiedziała nam co nieco o tradycyjnych tańcach –
na przykład, że aby móc włączyć się w to wszystko, trzeba znać
irlandzki – a także nauczyła nas bardzo podstawowego kroku.
Skończywszy rozmowę, opuściliśmy pub i udaliśmy się do
klasztoru na upragniony wypoczynek. My śpimy, a Wy możecie jeszcze
obejrzeć na filmiku, jak to te tańce naprawdę wyglądają (tylko cicho, żeby nas nie zbudzić). Jeśli
mnie oczęta nie mylą, na tym filmie Pan W Żółtej Koszuli to nie
kto inny, jak Pan W Niebieskim Polo. Gwiazdor!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz