poniedziałek, 16 września 2013

Czwartek, 29 sie: ten z 'love, actually'

Czwartek bywa dniem czwartym, a czasem tez ostatnim. :( to właśnie ten przypadek. 
Raniutko zwlekliśmy się z naszych ukochanych (tak trudno będzie je porzucić na rzecz domowych łóżek!) barłogów i popędziliśmy do kaplicy na Mszę. Tym razem nie była to uroczystość, lecz wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela. 

 Posileni udaliśmy się na górę, aby spożywać chleb, który także nigdy się nie starzeje (tostowy), ale w żadnej mierze nie jest pokarmem duchowym. Towarzyszyło mu prawdziwe irlandzkie (solone!) masło w kostce wielkiej jak cegła, które wspaniałomyślny Father Lucas uzyskał z klasztornej kuchni. Było naszym kompanem przez cały dzień, a nawet wzleciało z nami pod obłoki! Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się tak wielkiej kariery masełka, a tu proszę, doczekało się wojaży o jakich nawet nie śniło. 
To nie jedyny hit ostatniego śniadania! Na chętnych czekało danie nie dość że smaczne i zdrowe, to jeszcze na ciepło: ryż na mleku :o  Chytrzy na pewno zauważą, że ryż był dzień wcześniej na obiad, ale nie warto tego jakoś nadmiernie podkreślać.

 Po tak wytwornym i obfitym śniadaniu przeobraziliśmy się w ekipę sprzątajaco-czyszczącą. Hej, tworzyliśmy naprawdę dobry zespół! Podczas gdy jedni wynosili śmieci, inni zmywali kuchnię albo szorowali łazienki. Po doprowadzeniu lokalu do stanu sprzed naszego bytowania tam (a może nawet nieco lepszego, mamy nadzieję!), szybko wypisaliśmy ostatnie pocztówki, jak również listy podzięki do Najlepszej Kasi oraz naszych gospodarzy. Niektórych rozbawiło wyrażenie 'Dear Friars', a w szczególności jego pronounciation, przypominające inne polskie słówko; szczęśliwie ojcom którzy będą to czytać nie wyda się to śmieszne ani obraźliwe at all. :)

Ostatnie spojrzenie na świeżo zmiecioną podłogę, witraże w oknach i ścianę z reprodukcjami ikon i... w drogę! Chłodne uliczki ulubionego miasteczka zawiodły nas do znajomego BASARASU, będącego jednocześnie dworcem kolejowym. Upewniwszy się, że ruska torba wygodnie spoczywa w luku bagażowym, Mikołaj zakupił nam wszystkim bilet (długości basenu olimpijskiego) i mogliśmy z dzikością swoistą uczniom szkoły podstawowej zająć miejsca w basie. Na samym tyle, oczywka, bo kto by tam chciał siedzieć z przodu. Wprawdzie nie siedziała tam pani i jej świta, ale niełatwo pozbyć się podstawówkowych przyzwyczajeń i odruchów. A w basie, jak to w basie: gadki, obczajka co za oknem, spanie. Gdzieś na końcu Leszczi otworzyła centrum rozrywki, szczególnie atrakcyjne dla miłośników mocnych wrażeń, wielkich emocji i życia na krawędzi. (grałyśmy w statki i dopisywanie najdziwniejszej historii świata).   Wśród czytelników zaś triumfy święciła najnowsza encyklika papieża Franciszka 'Lumen fidei'. Polecamy!

Bardzo długo ekrany wewnątrz busu pozostawały ciemne i głuche, ale w końcu martwą pustkę zastąpił przedziwny obraz ciągnącej się przed nami szosy. Ale kto by tam patrzył na drogę, gdy za oknem TAKIE rzeczy. Owce, połacie niepohamowanej zieloności i wrzosowiska (!), o jakich się nie śniło. Poeta opisałby to lepiej, ale ja nie. Uwierzcie, tam naprawdę jest pięknie. Brakowało nam tylko jednej rzeczy, która w obfitości w Polsce: przydrożnych reklam. Biedni irlandzcy kierowcy! Skąd niby mają wiedzieć która pożyczka jest najlepsza (ale naprawdę, absolutnie najlepsza) albo ze za kilkaset metrów muszą skręcić do absolutnie najlepszego sklepu, aby kupić najlepszy telewizor za nędzne 1999,(9) złotych. Dziwne że ten kraj ludzi trwających w nieświadomości takich rzeczy jeszcze nie upadł!

Póki było jeszcze spokojnie i sporo czasu do spożytkowania, wyciągnęliśmy artykuły spożywcze. Lepiej przewozić takie rzeczy w żołądku niż upychać je do walizek (notabene, walizek pełnych brudnych ciuchów), gdzie obowiązuje limit masy, wiadomka! Rach, ciach, kanapeczki z masłem i ogórkiem, z masłem i kapustą pekińską, z masłem i z dżemem. A, i jeszcze kanapeczki na drogę! (z samym masłem). No bo weź tu się tłucz przez pół Europy bez kanapeczek, niedopuszczalne.

NAGLE! Miejski krajobraz zaczął się przybliżać coraz bardziej, aż w końcu wniknęliśmy w niego i w oddali ukazał się znajomy kompleks budynków lotniska (Aerfort Bhaile Átha Cliath).
 'Stangi, wiesz jaką masz misję? Ruska torba na pokład!' zakrzyknęła ochoczo Asia. Choć do czasu zakończenia odprawy bagażowej było jeszcze trochę czasu, panowie bardzo się przejęli i popędzili oddać nasz skarb (<3) w pewne ręce państwa z obsługi. Port lotniczy w Dublinie jest chyba pierwszym, na którym ruska torba została zważona właściwie.  W okresie swojej najmniejszej masy (przecież wszystko zjedliśmy, zostały tylko śpiworki, kilka gratów i marmolada pomarańczowa Mikołaja) i tak przekroczyła dopuszczalny limit, z hukiem wyleciało zatem kilka przedmiotów z Osadnikami na czele. Wydaje się, że podczas poprzednich odpraw nasza jakże droga torba zwyczajnie nie mieściła się całą powierzchnią dna na wadze i rozpłaszczała na jej ściankach bocznych, przez co uzyskiwała wyniki w granicach dopuszczalnych 15 kilogramów. Oto nieświadoma chytrość z naszej strony!

Kolejka do odprawy bezpieczeństwa była tym razem baaaardzo długa, ale za to udało nam się przemycić na pokład dwa noże :o Takie do smarowania, bez ząbków, ale czy nie można by nimi sterroryzować załogi samolotu? Można by, właśnie.

Na maratońskim dystansie między odprawą a bramkami prawie się zgubiliśmy, a potem prawie spóźniliśmy. Ale spokojnie, zawołali przez megafon że jak ktoś chce do Warszawy to żeby szybciutko, szybciutko do bramki 111, a zaraz potem do brzucha wielkiego stalowego wieloryba. Oczywiście znowu byliśmy prawie ostatni, więc nie można było wybrzydzać przy wyborze miejsc. W samolocie panowała już atmosfera rodzinnego kraju, gadający po polsku pasażerowie i polskie stewardessy (bardzo było nam ich szkoda, że muszą nosić takie nieładne i niewygodne stroje). A za oknem najpierw wybrzeże Walii, brytyjskie góry i pola, Kanał La Manche, a potem to już prawie sama bita śmietana i wata cukrowa z obłoków. A lądowanko? Każdy, kto uważa że Warszawa jest brzydkim i smutnym miejscem, powinien choć raz przelecieć nad miastem, nad którym dopiero co zapadł zmierzch. Stolica przeobraża się wówczas w szeregi, gronka i skupiska ciepłych pomarańczowych światełek. Niby koniec sierpnia (wspomnienie obowiązkowe męczeństwa św. Jana Chrzciciela!), ale atmosfera iście bożonarodzeniowa. Albo jak na Wszystkich Świętych.

 Na Warsaw Chopin Airport w drodze z płyty lotniska zjedliśmy czekoladę jeszcze z... Polski, z biedronki. A potem odbieranie bagażu, uściski, wylewne pożegnania. Ostatnia fota z ruską torbą, wychodzimy, a tu! Niespodzianka! Czekała nas scena, która bez żadnego naciągania mogłaby być doklejona do finałowego fragmentu znanego i lubianego 'Love, actually'. Obczajcie te słodkości: 

Wpadliśmy zatem w sam środek Studni, z tabliczką witającą Father Lucasa i szampanem (bukiet sugerował Pikolo) w plastikowych kubeczkach. Przenajlepsi! Uściski, uśmiechy, opowieści, moc radości. Wtedy już na stopro poczuliśmy, że jesteśmy u siebie :)


Moja torba? Ależ skąd!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz